Bez rewelacji

Tegoroczna XVII już edycja Międzynarodowego Festiwalu Teatrów dla Dzieci i Młodzieży KORCZAK niestety nie zachwyciła wyborem prezentowanych spektakli. Co jednak bardziej zastanawiające, nie ukazała też wszechstronności działań artystycznych, które w minionym sezonie powstały w przestrzeni twórczości teatralnej, skierowanych do konkretnej publiczności - czyli właśnie do dzieci i młodzieży.

Przede wszystkim straciło na znaczeniu słowo międzynarodowy w tytule festiwalu, bo jak inaczej interpretować fakt, że z dziewiętnastu wybranych spektakli tylko trzy były prezentacjami zagranicznymi. Przypomnę, że rok wcześniej było ich aż osiem, w dodatku bardzo różnorodnych, pokazujących szeroki wachlarz teatralnych bytów: od rewii marionetkowej począwszy, przez teatr plastyczny i dramatyczny, teatr z elementami współczesnego tańca oraz działania performatywne, które z tradycyjnym teatrem mają już mało wspólnego, za to ze względu na swoją atrakcyjność, są świetną maszynką do zarabiania pieniędzy.

Najwyraźniej ta ostatnia forma bardzo organizatorom przypadła do gustu, gdyż znów można było obejrzeć włoską grupę Compagnie TPO, tym razem w pokazie zatytułowanym "Malowany Ogród". Swoje wątpliwości co do wartości spektakli tej grupy zaznaczałem już rok temu. I w zasadzie nic się nie zmieniło. Malowany ogród to lekko udramatyzowana forma interaktywnej gry komputerowej, wyświetlanej na dużej białej podłodze (ekranie), naszpikowanej czujnikami nacisku. W zależności od sytuacji zadaniem dziecka było wskakiwanie, a raczej rozdeptywanie wyświetlonych elementów grafiki lub też uciekanie przed nimi. Ponieważ na platformie mogło przebywać tylko kilkoro dzieci, reszta zaczynała się złościć i zamiast chłonąć nawet ciekawy pomysł wędrówki po serii obrazów łączących kolory z żywiołami, większość czasu próbowała zwrócić na siebie uwagę aktorek, aby zostać wybranym do gry. Efekt z tego żaden i naprawdę podziwiam rodziców, którzy z wielką cierpliwością uspokajali swoje rozkrzyczane z niezadowolenia pociechy. To, co rok temu budziło pewne zainteresowanie swoją innowacyjnością, w tym roku było już nudną kopią, bo poza grafiką pokaz praktycznie niczym się nie różnił. To forma dobra do centrów handlowych, aby zainteresować dzieci w trakcie gdy rodzice robią zakupy, z pewnością jej obecność na festiwalu jest dyskusyjna.

Także dyskusyjny był drugi zagraniczny spektakl, tym razem ze Stanów Zjednoczonych. "Walizka Pantofelnika", autorstwa Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, męczyła piętrząca się formą opisowo-narracyjną oraz potwornie długimi i pozbawionymi pomysłów inscenizacyjnych scaniami dialogowymi. Nie mam nawet pewności, czy był to teatr dla młodzieży, choć oznaczony był jako 10+. Spektakl opowiadał o traumie holokaustu w sposób tak niebywale trywialny, jakby przeznaczony był dla środowiska pozbawionego wiedzy o wydarzeniach historycznych pierwszej połowy XX wieku. Dodatkowo upstrzony wesołą piosenką francuską, utonął w niebezpiecznie tanim sentymentalizmie.

Honoru pokazów zagranicznych obronił za to włoski Teatro Distino ze swoim "Kish Kush" - ślady pewnego spotkania. Było to doskonałe studium budowania relacji międzyludzkich, ukazywania procesów adaptacyjnych i potrzeby wymiany kulturowej. To spektakl, który korzystając z minimum słowa dawał maksimum przekazu wizualnego o silnej dawce emocjonalnej. Oto bowiem dwóch obcych sobie ludzi, porozumiewających się w różnych językach, musi jakoś zacząć ze sobą egzystować. Włosi w sposób mistrzowski ukazali perypetie wynikające z różnic osobowościowych. Tym samym bardzo silnie zwrócili uwagę na potrzebę budowania więzi opartych na empatii i tolerancji.

Tyle zagranica, a co na rodzimym podwórku?

Raz jeszcze muszę przywołać pełną nazwę imprezy: Międzynarodowy Festiwal Teatrów dla Dzieci i Młodzieży. Drugą bowiem sprawą, która wciąż zawraca moją głowę, było spłaszczenie wartości słowa festiwal, poprzez dopuszczenie do niego aż siedmiu propozycji granych na co dzień na scenach stołecznych. Ideą tak dużej imprezy powinno bowiem być pokazanie tego, co dzieje się w interesującym temacie, poza miejscem jej organizowania. Wiadomo przecież, że większa część publiczności, będzie publicznością lokalną, a nawet jeśli znajdą się fascynaci z odległych miast, to zazwyczaj propozycje ze stolicy jest im najłatwiej zobaczyć. Skąd zatem tyle spektakli warszawskich? Czyżby poza stolicą tak mało się działo? I czyżby w samej stolicy działo się tak mało, że na festiwal przyjęty został spektakl, który premierę miał w 1999 roku? Równie dobrze do tegorocznych Oscarów Amerykańska Akademia Filmowa mogłaby nominować "Ben Hura", "Titanica" oraz "Hobbita"! I przy okazji nagrodzić ten pierwszy za scenografię.

Bezspornie "Odyseja" Ondreja Spišáka jest spektaklem wybitnym, o czym świadczy nie tylko fakt, że praktycznie nie schodzi z afisza Teatru Lalka, a także trudność w zdobyciu na niego biletów. Festiwal jednak powinien pokazywać najciekawsze propozycje mijającego sezonu, jak również uwidaczniać zmiany w myśleniu twórców, a przez to zmiany w samym funkcjonowaniu instytucji jaką jest teatr dla dzieci i młodzieży. O czym możemy dyskutować, oglądając spektakl sprzed czternastu lat? I po co ta centralizacja? To kompletnie nieporozumienie. Ale skoro się zdarzyło, nie można obok tego wyboru przejść obojętnie.

O "Lokomotywie" w reżyserii Piotra Cieplaka w Teatrze Powszechnym pisałem już przy okazji jej premiery. To także spektakl wybitny, zaskakujący niesamowitością stworzonego świata, pomysłami inscenizacyjnymi oraz interpretacją wierszy Tuwima. Nie dziwi zatem nagroda dla zespołu przyznana przez jury profesjonalne. Także nie dziwi nagroda za scenografię i grę aktorską jury dziecięcego dla "Koziołka Matołka", granego na deskach Sceny Na Woli. Ondrej Spišák połączył świetny zespołowo żywy plan z teatrem formy, którego głównym elementem był szary papier pakowy. Z niego to, na oczach widzów, budowane były kolejne światy, po których podróżował bohater Makuszyńskiego. Dodatkowo prosty i zabawny wiersz został uzupełniony o popularne elementy kultury masowej, od wywiadów telewizyjnych, przez muzykę, po uwielbiane talent show, przez co idealnie splótł się z dzisiejszą rzeczywistością. Bardzo dobra była także propozycja Teatru Studio "Łauma". Bajka zbyt straszna dla dorosłych, której inspiracją był komiks Karola RaeReLa Kalinowskiego, rekonstruujący mitologię bałtyjską we współczesnym świecie. Przeniesienie na deski teatru historii ukarania przez Perkuna (boga deszczu i gromów) swojej wybranki Łaumy (za zdradę), pomimo pewnych niedociągnięć, było wyjątkowo atrakcyjne w przekazie, dzięki połączeniu form teatru cieni z teatrem żywego planu.

O pozostałych warszawskich spektaklach ("Co słychać", "Emil z Lönnebergi" oraz "Bajka o deszczowej kropelce i tęczy") pisałem przy okazji ich premier, jednak znów dziwi mnie wybór, zwłaszcza ten ostatni, gdyż premiera "Bajki" Marty Guśniowskiej miał miejsce dwa lata temu, a na festiwalu rad bym oglądać najciekawsze premiery ostatniego sezonu. Warto tylko dodać, że wszystkie powyższe spektakle trzymają mniej więcej ten sam, dobry poziom.

Co zostało? Dziewięć pokazów krajowych. I tu muszę od razu karnie się przyznać, że nie wszystkie mogłem zobaczyć. Nie dotarłem na "Audiopyłki", "Grę", "Stawiam na Tolka Banana" oraz (czego najbardziej nie mogę sobie darować) ""Le Filo Fable, które otrzymało nagrodę Kota w worku, a zatem zaproszenie z pominięciem procedury kwalifikacyjnej na przyszłoroczny festiwal.

Szczęśliwie nie zawiodła i tym razem grupa LALE.Teatr z Wrocławia ze spektaklem "Ściana.Banana.". Prostota pomysłów, lekkość prezentowanych etiud, przezabawne zestawienie z pozoru obcych sobie zdarzeń, zaczerpnięte wprost z dziecięcego świata wyobraźni, powodowały zachwyt nie tylko najmłodszej publiczności. W scenie z piłeczkami pingpongowymi wszyscy siedzieliśmy oczarowani jak maluchy. Ta grupa po raz kolejny udowadnia, że wie i potrafi zrobić wspaniały, uniwersalny spektakl, który bez trudu można pokazać maluchom zapewne w dowolnym miejscu na ziemi. Gorzej było z drugim najnowszym spektaklem "Mozajka" Poznańskiej Fundacji Artystycznej Teatr Atofri. Wykorzystanie w spektaklu kompletnie obcych małemu dziecku metalowych pasków, które co prawda dają się genialnie formować, ale są zwyczajnie niebezpieczne, dodatkowo opatrzenie całości zupełnie niepasującą do takiej metaloplastyki muzyką dworską, a także dość pretensjonalne mizdrzenie się aktorek, nie wzbudziło zbytniego zainteresowania, co w szczególności podkreśliła średnio zainteresowana najmłodsza widownia.

Cieszy za to obecność aż dwóch inscenizacji dramatów Maliny Prześlugi: "Światełka" (Opolskiego Teatru Lalki i Aktora) oraz "Chodź na słówko" (Centrum Sztuki Dziecka w Poznaniu). Utwory tej młodej dramaturg są już chyba nieodzowną częścią większości polskich festiwali teatralnych, popularyzujących twórczość dla najmłodszych - czy to tę lalkową czy dramatyczną. "Światełko" w reżyserii Mariańa Pecko momentami niebezpiecznie ocierało się o błazenadę, powodując gromkie wybuchy śmiechu, zwłaszcza w przezabawnych momentach niemal choreograficznej (świetnej) gry zespołowej. Spowodowało to niestety potężny zgrzyt w chwili, gdy na scenie pada pierwsza informacja o ciężkiej chorobie dziewczynki - rozbawiona publiczność ten moment dosłownie zaśmiała. Dopiero po chwili dotarło do wszystkich co się tak naprawdę stało, i jaki problem porusza tekst Prześlugi. Do tak mocnej wolty w teatrze dziecięcym nie jesteśmy niestety dobrze przygotowani.

Bez zastrzeżeń była za to propozycja z Poznania. Problemy upersonifikowanych wyrazów, które w wyniku dziecięcych błędów w wymowie straciły swój pierwotny charakter, rozbawiły publiczność do łez. Tu świetnie napisany tekst podbity został kapitalną grą aktorską, a minimalizm scenograficzny tylko dopełnił dzieła. Dodatkowo kilka naprawdę drobnych lecz interesujących zabiegów inscenizacyjnych (m.in. kończąca spektakl piosenka) i plastycznych (jak absolutnie bezkonkurencyjna, epizodyczna postać bezgranicznie głupiej kury) dało w efekcie doskonały spektakl.

I na koniec Teatru Figur z Krakowa, dla którego inspiracją stał się komiks Guillaume'a Bianca zatytułowany "Mglisty Billy". Ten spektakl pozostanie długo w pamięci. Przede wszystkim poprzez swą doskonałą i w najmniejszych detalach dopracowaną formę, rzadko w Polsce spotykanego (takiego!) teatru cieni. Twórcy idealnie przełożyli komiksowe postaci i ich perypetie na dwuwymiarową formę teatralną. Opowieść o koszmarnych chłopcu Billym, który upodobał sobie poszukiwanie i definiowanie śmierci była równocześnie najlepszym spektaklem dla młodzieżowej widowni. To kolejny przykład na to, że w teatrze dla młodych ludzi trzeba łamać tematy tabu, życie bowiem nie jest bajką.

Pomimo sporej ilości drobnych zachwytów, z całą stanowczością muszę przyznać, że nie tak wyobrażałem sobie festiwal, który przez tydzień w stolicy powinien gościć najlepsze krajowe i zagraniczne spektakle przeznaczone dla młodej, młodszej i naj najmłodszej publiczności. Nie umiem po tym tygodniu odpowiedzieć na pytanie czym jest dziś teatr dla dzieci i młodzieży, jak się zmienia i jakie są jego główne nurty. Szczęśliwie towarzyszące tegorocznej edycji hasło Wielkie święto małego człowieka znalazło swoje odbicie w repertuarze, bo aż dwanaście spektakli kierowanych było właśnie do tych najmłodszych i naj najmłodszych. A co z teatrem młodzieżowym? Czym się charakteryzuje? Nie wiem, a chciałbym wiedzieć. Szkoda.



Karol Suszczyński
Teatr dla Was
24 października 2013
Spektakle
Lokomotywa