Białystok produkuje słoiki dla Warszawy

- Uważałem i nadal uważam, że instytucją powinno się kierować nie dłużej niż dwie kadencje, czyli 6-8 lat. Już po dwóch latach widać na co stać dyrektora, może pokazać co umie - jeśli umie - mówi Marek Waszkiel, były dyrektor Białostockiego Teatru Lalek.

Obserwator: Obejmuje Pan właśnie funkcję dyrektora w poznańskim Teatrze Animacji. Poznań mocno o Pana zabiegał?

Marek Waszkiel: Nie ukrywam, że od czasu odejścia z Białostockiego Teatru Lalek miałem kilka atrakcyjnych propozycji, z Polski i ze świata. Właściwie na wszystkie odpowiedziałem: nie. Przez kilkanaście ostatnich miesięcy bardzo ciekawie ułożyła mi się działalność dydaktyczna, naukowa, krytyczna, konsultacyjna, festiwalowa. W Polsce i na świecie. Mam wiele różnorodnych pasji, które udało mi się znów uruchomić, na inne wciąż jeszcze brak czasu. To był fascynujący okres: powróciłem do nauki, zrobiłem habilitację, zaczynam ponownie więcej pisać. Odbyłem całą serię atrakcyjnych wojaży po świecie. Jeździłem z wykładami do Argentyny, Iranu, Kanady, Rosji, Bułgarii, na Litwę i Węgry. To daje szansę spojrzenia na teatr i na życie z innej perspektywy, podzielenia się refleksjami.
Faktycznie kilka miesięcy temu odezwały się do mnie władze Poznania. Zaintrygowało mnie to. Może to był taki szczególny dzień kiedy ta rozmowa się odbyła, a może dlatego, że tym razem oferta padła z ust prezydenta Poznania. Tak to się zaczęło.

Opcja objęcia teatru pojawiła się od razu?

- Bardzo konkretna propozycja pracy, niemal od zaraz, ale procedura musiała potrwać. Rzeczywiście, to władze Poznania mnie wypatrzyły. Mam wprawdzie ułożone życie, ale rozumiem, że miastu też bardzo zależało. Po wszystkich negocjacjach mam poczucie, że Poznań chce inwestować w ludzi, rozwijać się w różnych dziedzinach. I w tym jest duża inicjatywa miasta.

Ten teatr to dość specyficzna instytucja. Powołana zaraz po wojnie, a przez ostatnich ponad 30 lat kierowana przez jedną osobę. Jak Pan się widzi w roli nowego dyrektora?

- W Poznaniu mamy do czynienia z pewnym nieporozumieniem. Zgodnie z najnowszymi przepisami liderem teatru jest dyrektor, do niedawna nazywany naczelnym. Znamy takie przypadki, także z Białegostoku, kiedy dyrektorem naczelnym i artystycznym była jedna i ta sama osoba. W Poznaniu natomiast od kilku dekad był rozdział funkcji. Dyrekcję naczelną sprawował Antoni Kończal, który jesienią odszedł na emeryturę. Z punktu widzenia administracyjnego najważniejszą osobą jest naczelny, który ponosi pełną odpowiedzialność za instytucję. Tymczasem siła teatru wynika z ambicji, pasji i talentów dyrektora artystycznego. W Poznaniu doszło do pewnego nieporozumienia na linii dyrektorów właśnie. Liderem Teatru Animacji był i jest Janusz Ryl-Krystianowski, który funkcję dyrektora artystycznego też sprawuję od ponad 20 lat. Zatem to teatr, który w swojej strukturze troszkę zastygł. W takiej sytuacji wszyscy usypiamy. Sztuka jest w stałym, ustawicznym ruchu. W momencie kiedy zbyt dobrze się rozpoznajemy, kiedy mamy wyznaczone swoje zadania i kierunki, zaczynamy to powtarzać. Tworzy się fabryka, w której coś produkujemy. I od tego nie ma ucieczki. Kiedy pojawia się nowy zarządzający, cały zespół ustawia się tak, by najlepiej ułożyć sobie stosunki z nowym dyrektorem. Każdy wyzwala największą energię, żeby się dobrze ulokować, walczy o najlepszą pozycję, ale i odnajduje nową energię. Wszystko rusza od początku, zaczyna się wyścig, a ten w każdym zakładzie pracy, a już szczególnie w teatrze, jest pewnego rodzaju motorem, który napędza marzenia i emocje. Zaczyna coś się dziać. Długowieczność teatralna czasem może mieć wpływ na sukcesy teatru. Niestety, często już tylko historyczne.

Teatr czeka zatem rewolucja?

- Jak przy każdej zmianie. Obejmę stanowisko głównodowodzącego w pełni od września. Dyrektor artystyczny zostaje do końca sezonu. Nie mam ani zamiaru, ani powodu podważania jego decyzji czy zawartych wcześniej umów. Janusz Ryl-Krystianowski to wielki artysta. Ale faktycznie od pewnego już czasu pracuję nad przyszłością Teatru Animacji, obmyślam jego kierunki, rozważam możliwości.

Tę scenę, podobnie jak BTL, także będzie Pan otwierał na świat?

- To chyba nawet jeden z powodów, dla których Poznań w ogóle wyciągnął rękę w moją stronę. Lokalizacja poznańska otwiera inne możliwości niż białostocka. Myślę, że i władzom i mieszkańcom zależy, by to była instytucja międzynarodowa. Jak rozumiem moje białostockie dokonania przeniosły się w świat, jakieś echo zostało.
Trzeba też pamiętać, że wyjazd teatru poza własną siedzibę to potężne nie tylko logistyczne wyzwanie, nie tylko przyjemność i satysfakcja. Każdy wyjazd powinien przynosić konkretne efekty, jeśli ich nie ma, to znaczy, że był niepotrzebny. Dotyczy to nie tylko teatrów, ale i przedstawicieli miast. Moja ogromna satysfakcja z pracy w BTL polegała na tym, że wielokrotnie byliśmy zapraszani do tych samych miejsc. W Chinach, w Szanghaju gościliśmy trzy czy cztery razy, w Rosji już nie pamiętam ile. To potwierdzenie pozycji teatru. Nie prezentowaliśmy się w danym mieście, bo ja kogoś stamtąd znałem. Z towarzyskich względów zaprasza się co najwyżej raz. Jeśli po raz kolejny jedziemy na konkretny festiwal to znaczy, że to my podnosimy rangę tej imprezy. Głęboko wierzę w to, że dobry teatr musi pojawiać się w różnych miejscach, by spotykać się z nową publicznością, ustawicznie podnosić poprzeczkę.
Pamiętam pewną Japonkę, która przyznała, że za BTL-em jeździ po całej Azji i dopiero za którymś razem odważyła się do mnie podejść i to wyznać. Właśnie takie zderzenia z publicznością stanowią o sile teatru.

Kiedy w 2011 roku zapowiadał Pan swoje odejście z BTL, miałam wrażenie, że być może oczekuje Pan pewnej propozycji z magistratu. Dla mnie to było oczywiste, że warto byłoby wykorzystać Pańską wiedzę, pozycję, doświadczanie na innej niż dyrektorskiej płaszczyźnie. Ale taka opcja chyba się nie pojawiła?

- Przyznam się szczerze, że też nieco byłem zaskoczony tą białostocką ciszą. Nie wiązało się to oczywiście z oczekiwaniem, że skoro odchodzę z teatru, to powinno mi się rozkładać dywany. To była moja osobista decyzja. Deklarację odejścia z dokładną datą złożyłem dwa lata wcześniej. Pierwszy dowiedział się zespół, wszyscy przyjęli, że to nieprawda, że się przejęzyczyłem. Kiedy zauważyłem, że nie ma żadnej reakcji, nikt nie traktuje tego poważnie, zwołałem konferencję prasową i to obwieściłem. Miasto też nie traktowało tego serio. A to była absolutnie świadoma decyzja, które nie miała żadnego związku ani z pozycją teatru, ani z jakimkolwiek konfliktem. Uważałem i nadal uważam, że instytucją powinno się kierować nie dłużej niż dwie kadencje, czyli 6-8 lat. Już po dwóch latach widać na co stać dyrektora, może pokazać co umie - jeśli umie.
Z białostockim magistratem rozmawiałem o rozmaitych rzeczach, raczej natury konsultacyjnej. Wydawało mi się, że są to rzeczy ważne dla nas wszystkich. Tak dla porównania jeden z argumentów Poznania polegał na tym, że kiedyś stamtąd ściągnąłem do Białegostoku Martę Guśniowską. Prezydent uznał, że nie chce już tracić kolejnego autora, a istniała taka możliwość. Ważna jest troska o ludzi, którzy się zebrali w mieście, by ich zatrzymać, korzystać z ich talentów i coś wspólnie budować. To zabrzmi zabawnie, ale w przypadku Białegostoku rzeczywiście jest tak, że ważne osoby związane z naszym miastem spotykam na lotniskach.

To o czymś świadczy.

- Cóż, trudno mi to komentować. Wydawało mi się, że są różne projekty, programy, strategie, wizje na przyszłość, nad którymi warto pracować, rozwijać je, dopasowywać do nowych wyzwań. I nie chodzi o pieniądze czy etaty. Zauważam, że którykolwiek z szefów białostockich instytucji kultury odchodził z funkcji, przestawał istnieć. W sferze kultury, w każdej dziedzinie, nie ma zbyt wielu osób, które mając już przecież jakąś ugruntowaną pozycję i doświadczenie, nie interesownie i troszkę "wizjonersko" mogą się zająć myśleniem nieco strategicznym. Bez względu na to, czy coś z tego wyjdzie, takie plany trzeba tworzyć. Środowisko miejskie powinno się umacniać. Tymczasem w Białymstoku nie dostrzegam inicjatyw, które zmierzałyby w tę stronę. Cenną ideą były przygotowania Białegostoku do tytułu Europejskiej Stolicy Kultury 2016. Jakaś energia się wytworzyła, pojawiło się coś nowego.

Ale z tej strategii dziś już nic nie pozostało. Pomijając ocenę czy była słuszna czy nie.

- Otóż to. Ktoś jednak poświęcił na to czas. Niektóre pomysły pewnie były nierealne, ale były też takie, nad którymi warto było pracować dalej. I umacniać pozycję miasta, nie tylko w głowach nas samych, mieszkańców, ale innych regionów, całego kraju. Myślę, że istnieją służby magistrackie, albo istnieć powinny, by takie inicjatywy podtrzymywać, czasem inspirować, czasem prowokować. Zbyt się koncentrujemy na wciąż wzmacnianym systemie kontrolno-restrykcyjnym. Miastu potrzeba wizji, idei nie nowych służb mundurowych. Nie można wyłącznie pilnować, sprawozdawać, kontrolować, podliczać, tworzyć w gruncie rzeczy tony makulatury. Nikomu niepotrzebnej.
Patrzę na to ze swojej wąskiej perspektywy teatru lalek, formy i widzę, że niemal wszystkie osoby, które miały tu coś ważnego i interesującego do powiedzenia w ostatnim dziesięcioleciu albo już dawno wyjechały, albo zaczynają funkcjonować w zupełnie innych miejscach. Zespoły, twórcy, przede wszystkim młodzi, którzy parę lat temu budowali festiwale, a tym samym prestiż Białegostoku, już się z Podlasia wyniosły. Wyssano ich stąd, albo sami poszli dalej, bo tu widocznie dalej się nie dało. I to jest coś niepokojącego.

Dlaczego nikt potrafi tych ludzi tutaj zatrzymać?

- Tego nie wiem. Faktycznie ktoś powinien scementować rozmaite, bardzo ciekawe środowiska kulturalne, narodowościowe, społeczne, religijne, które tutaj jeszcze są. Mam wrażenie, że niektórzy wciąż traktują Białystok jak zesłanie, że jesteśmy niedaleko Warszawy, gdzie rzeczywiście mnóstwo się dzieje. Niektórym brakuje poczucia, że to właśnie tutaj jest centrum świata. Odwrotne myślenie prezentuje np. Piotr Tomaszuk, mnie też ono przyświecało w czasach dyrektorowania w BTL. Zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy się ze mną zgodzą i przeniosą ten pępek świata gdzie indziej. Ale pewna siła naszego głosu polega także na tym, że te opinie lansujemy właśnie tu, wobec tutejszej publiczności. W końcu pewne ciekawe lokalne, ale i międzynarodowe środowisko udało się zebrać wokół BTL-u. Zatem to jest możliwe.
Należałoby trochę te różne środowiska ze sobą połączyć. Ważne jest, by np. Uniwersytet w Białymstoku nie miał przekonania, że jest świetną uczelnią, bo jest zamknięty i sam dla siebie. Jako chyba jedyny w Polsce zupełnie nie istnieje w szerokim zakresie sztuk widowiskowych, żadnych sztuk. Może to nie najważniejsze, może jest świetny w naukach ścisłych, może w astronomii. Nie wiem.
Choć wszyscy mamy przekonanie, że Podlasie to szczególne miejsce na pograniczu - nie mamy potrzeby budowania wspólnego, łączenia się w różnych działaniach. Każdy działa na własny użytek. Więc kiedy jest ten ogromny potencjał, którego same rozproszone i małe w gruncie rzeczy środowiska nie są w stanie scementować, to może władze miasta, województwa, instytucje powołane do pewnego rodzaju projektowania i wyznaczania właśnie takich kierunków działań powinny się zaktywizować.

Dobrym przykładem może być Teatr Malabar Hotel, który swoją najnowszą sztukę "Mistrz i Małgorzata" zrealizował w koprodukcji z Teatrem Dramatycznym w Warszawie, choć to zespół wywodzący się z Białegostoku.

- Generalnie w ciągu przynajmniej 10 ostatnich lat w dziedzinie teatru lalek/animacji/nieożywionej formy pojawiło się w Białymstoku niebywale wielu niezwykle utalentowanych młodych artystów. Znaczna większość z nich rozjechała się po całej Polsce. Malabar Hotel ostatnią premierę zrobił w Warszawie, bo wiadomo, że ta grupa, jak każda inna, w Białymstoku nie ma miejsca do pracy. Już nie pamiętam od jak dawna prowadzono rozmowy z miastem o tym, że ci młodzi ludzie muszą mieć jakąś przestrzeń do działania. Nie dało to żadnego efektu. Puste obietnice, niespełniane nigdy deklaracje, kompletny paraliż decyzyjny. Myślę, że jedna impreza uliczna mogłaby pokryć roczny koszt utrzymania takiego przedsięwzięcia. Nie dbając o młodych artystów, tracimy coś szalenie cennego. Tracimy przyszłość. Dziś kultura teatralna w Białymstoku rozwija się wyłącznie dzięki Akademii Teatralnej, która wielu tych młodych, zdolnych, niepokornych, czasem rogatych, czasem błądzących, ale twórczych ludzi potrafiła zatrzymać.

Może wiąże się to z tym, że inne miasta dają młodym artystom większe możliwości?

- To nie jest tak, że Białystok jest biednym miastem, gdzie nikogo na nic nie stać. Powszechnie wiadomo jaki budżet ma np. Opera i Filharmonia Podlaska. W całej Polsce mówi się, że nie ma drugiej tak drogiej opery. Budżet BTL-u jest wystarczający do robienia rzeczy wartościowych. To jeden z najlepiej finansowanych teatrów lalkowych w Polsce. Ma znacznie większą dotację niż Teatr Animacji w Poznaniu. Za tym oczywiście idzie jego ranga. Dla mnie to szalenie istotne, bo wiele instytucji do tego aspiruje. Wiele białostockich inicjatyw ma budżety porównywalne z innymi ważnymi imprezami w Polsce. Wiadomo, że na kulturę trzeba wyłożyć trochę pieniędzy, choć niektórych to bardzo boli, ale oni nie myślą ani o naszych źródłach, ani o naszej przyszłości.

Dziwi mnie i zastanawia też to, że miasto nie zaproponowało Panu chociażby dalszego rozwijania idei unii miast Ialkarskich. Przystąpiliśmy do niej, ale z tego absolutnie nic nie wynika. Czyżby ta inicjatywa umarła śmiercią naturalną?

- Mówiąc zupełnie szczerze, nie wiem nawet czy w Białymstoku jeszcze żyje. Byłem niedawno w Charleville-Mezieres we Francji, na tamtejszym festiwalu teatralnym, zaproszony przez ówczesną panią prezydent miasta, kiedy odbywało się także spotkanie Międzynarodowego Stowarzyszenia Miast Przyjaznych Lalkarstwu AVIAMA. Ominąłem to spotkanie, bo nikt mnie z mojego miasta nie zaprosił na nie. Nie wiem nawet, czy w ogóle ktoś reprezentował Białystok, bo jest to spotkanie szefów miast, nie artystów. Wiem, że idea AVIAMA rozwija się na świecie, ale jakie jest miejsce Białegostoku - jako współfundatora inicjatywy -nie mam pojęcia. Nikt mnie o tym nie informował, a nie lubię wsadzać nosa tam, gdzie może mnie nie chcą. Być może coś nam się jednak wymknęło.

Może należy to łączyć z tym, że zrezygnował Pan ze stanowiska w miejskim teatrze, ale nie wiem, co miałoby stać na przeszkodzie by ewentualnie konsultować z Panem kwestie związane z tym tematem. Pod warunkiem, że miastu wciąż zależy na tej idei.

- Nikt mnie nie prosił, abym w czymś doradzał, ułatwiał jakieś kontakty. Nie czuję się specjalnie pokrzywdzony, bo mam mnóstwo fantastycznych rzeczy do zrobienia, od których bardziej się opędzam niż o nie zabiegam. Trochę chyba jednak szkoda tego dobrego okresu współpracy, który pamiętam z czasów, kiedy kierowałem BTL-em. Oczywiście życzę mojemu następcy, by dalej rozwijał i utrzymał siłę lalkarstwa w Białymstoku, zmieniając nawet kierunki zainteresowań. Mam nadzieję, że się powiedzie. Lalkarstwo jest w końcu wpisane do emblematów tego miasta, jako coś, co je wyróżnia, co podkreśla jego znaczenie.
To, co wypracował BTL pod wieloma względami jest unikatowe. Jest rzeczą niesłychanie rzadką, by na jubileuszu, a także na każdej premierze spotykali się wszyscy żyjący dyrektorzy tej instytucji. Jest ich czterech i wspólnie reprezentują 45 lat istnienia BTL-u. To są zjawiska niespotkane nawet w Białymstoku, nie mówiąc o innych miastach. Bywa, że dyrektorzy przez lata tak się poróżnili, że nie są w stanie podać sobie ręki.

Może władze po prostu o tym nie wiedzą?

- Chyba jednak wiedzą. Myślę, że w ostatnich latach wiele się w Białymstoku zmieniło w infrastrukturze, w budownictwie. Miasto pięknieje z dnia na dzień, region przyciąga. I nie słychać, by te fantastyczne inwestycje wywarły deprymujący wpływ na losy instytucji kultury, spowodowały cięcia w budżetach, zmniejszone dotacje. Brakuje jednak pewnej wizji w zarządzaniu kulturą. Jest ono bardzo doraźne, na dziś. I marnotrawne, gdy chodzi o zasoby ludzkie: te najmłodsze i te znacznie starsze. Jedni stąd uciekają, inni zaszywają się w prywatność. Coś jest nie tak. I jest o czym porozmawiać. Może wspólnie udałoby się dotknąć istoty problemu: co zrobić, żeby Białystok przestał być trampoliną dla całego regionu do ucieczki, najlepiej do Warszawy. Produkujemy "słoiki"!

Ważna jest troska o ludzi, którzy się zebrali w mieście, by ich zatrzymać, korzystać z ich talentów i coś wspólnie budować.

Na kulturę trzeba wyłożyć trochę pieniędzy, choć niektórych to bardzo boli, ale oni nie myślą ani o naszych źródłach, ani o naszej przyszłości.

Marek Waszkiel – reżyser, badacz i historyk teatru, pedagog Akademii Teatralnej, dyrektor teatrów. Działacz Międzynarodowej Unii Lalkarskiej. Autor dwóch niezwykle ważnych publikacji: "Dzieje teatru lalek w Polsce do roku 1945" (1989) oraz "Dzieje teatru lalek w Polsce, 1944-2000" (2013).



Anna Kopeć
Kurier Poranny
30 stycznia 2014
Portrety
Marek Waszkiel