Bóg siedzi na widowni

- Na scenie nie zobaczymy kierpców, czerwonych korali ani ciupag. Nawet tańce góralskie nie będą tym, czym zazwyczaj są. Swoją inscenizacją chcemy wybić widza z przyzwyczajeń - o wycieczce na Haiti, powrocie do korzeni teatru i śpiewaniu do publiczności mówi Paweł Passini. Premiera "Halki" Stanisława Moniuszki w jego reżyserii - 26 czerwca w Teatrze Wielkim w Poznaniu.

Z okazji 150 rocznicy istnienia teatru publicznego w Polsce został pan zaproszony do przygotowania "Halki" w Poznaniu. Czy ta opowieść o tragicznie zakochanej góralskiej dziewczynie jest uniwersalna na tyle, że jest jeszcze sens po nią sięgać w XXI wieku?

- Tym, co przesądza o uniwersalności tej opowieści jest jej struktura tragiczna - ta dziewczyna faktycznie za tego panicza wyjść nie może, ponieważ jest to spotkanie dwóch światów. Największym wyzwaniem w realizowaniu "Halki" dzisiaj jest znalezienie takiej przestrzeni tego spotkania, żeby rzeczywiście spotkało się to "nasze", z tym "nie naszym". Niezależnie od czasów stajemy przed pytaniem, czy jesteśmy w tej opowieści, czy tylko ją oglądamy? Postacią, która ma być nam bliska, jest Halka. Moniuszko chciał, żeby widz się przybliżył, żeby wykonał ten krok, przerzucił most do innego świata. Wciąż pozostaje pytanie, gdzie znajduje się to dzisiejsze "tam".

Możliwość odkrycia, gdzie przebiegają granice naszego świata, dało nam spotkanie na Haiti. "Halka" powstawała równolegle z projektem "Halka/Haiti" autorstwa Joanny Malinowskiej i C.T Jaspera, w którym wzięła udział ekipa produkująca ten spektakl i piątka śpiewaków poznańskiego Teatru Wielkiego. Pojechaliśmy na Haiti do Cazale, w którym mieszka wielu potomków polskich legionistów. Pokazaliśmy "Halkę" ludziom, którzy pierwszy raz w życiu w ogóle mieli do czynienia z operą. Co ciekawe, dla Haitańczyków sprawa Halki i Janusza była zupełnie oczywista, gdyż tam nadal istnieje podział kastowy.

Czy Haiti jakoś przeniknęło do poznańskiej wersji opery?

- Nie pokazujemy Haiti na scenie. Świat, który prezentujemy, jest z naszego punktu widzenia rezerwatem. Patrzymy na niego z pewnym sentymentem, ale do niego już nie przynależymy (my, czyli Janusz, Stolnik i inni uczestnicy tej historii). Na scenie nie zobaczymy kierpców, czerwonych korali ani ciupag. Nawet tańce góralskie nie będą tym, czym zazwyczaj są. Swoją inscenizacją chcemy wybić widza z przyzwyczajeń. Dwór został zunifikowany pod względem kostiumów. Aktorzy nie występują w kontuszach, mają fraki. Wszyscy są właściwie unisex z przechyleniem na stronę męską.

W Poznaniu zobaczymy zunifikowane kostiumy, natomiast na Haiti były pokazywane tradycyjne kontusze. Dlaczego?

- Na Haiti zależało nam na tym, żeby postacie były jakby wycięte z elementarza. Wszystko wokół należało już do innego świata. Śpiewacy musieli wykonywać utwory w trzydziestostopniowym upale, na piaszczystej drodze, którą pędziły motory, przechodziły zwierzęta. Grała orkiestra z Port-au-Prince, która okazała się bardzo wdzięcznym i wymagającym partnerem do współpracy. Panowały tam bardzo trudne warunki i, żeby to się odbyło, musieliśmy się nieźle natrudzić. Wszyscy.

Skoro dla Haitańczyków opera była zupełnie nową formą sztuki, z jakim spotkaliście się przyjęciem?

- Dla Haitańczyków to przede wszystkim coś, co przyjechało z Polski. Oni żyją w przekonaniu, że ich korzenie znajdują się tutaj, że ich przodkowie byli Polakami. Nie mówią w naszym języku, większość miała bardzo mgliste wyobrażenie, jak Polska wygląda... Proszę sobie wyobrazić, że trzeba komuś, kto nigdy nie był w teatrze opowiedzieć, co to jest opera. Udało nam się fizycznie zbliżyć do siebie śpiewaków i publiczność. Zazwyczaj znajdują się na scenie, mając za sobą pudło rezonansowe, przed sobą dyrygenta, a dalej dopiero amfiteatralnie usadzoną publiczność. Na Haiti mieli tych ludzi na wyciągnięcie ręki. Z boku, z przodu, z tyłu, dookoła. Zafascynowało mnie, jak jeden z naszych przewodników, próbując zrozumieć istotę tego, co robimy, podał własną intuicyjną definicję teatru jako uwolnienia: jeśli potrafię coś zagrać, to uwalnia się to przeze mnie. W pełni się z tym zgadzam i myślę, że nawet w sztuce tak klasycznej jak opera chodzi w gruncie rzeczy o to samo.

Nasuwa się podejrzenie, że w związku z sukcesem haitańskiej realizacji - reprezentującej Polskę na biennale w Wenecji - może nowe osoby, na co dzień niezainteresowane operą, którą postrzegają jako elitarną czy staromodną, jednak zdecydują się przyjść. Nowatorska forma, o której pan mówił, też będzie dla nich czymś atrakcyjniejszym.

- Nie oczekuję, że ktoś szukający w operze nowatorstwa, wybierze z repertuaru "Halkę", ale równocześnie wiem, że widz, który przyjdzie, zadecyduje, jak będzie wyglądał teatr w przyszłych latach. Najważniejsze, żeby lubił muzykę oraz był ciekawy teatru. Wierzę, że taki widz wyjdzie z "Halki" z poczuciem, że odbył podróż. Myślę, że to spektakl, na który warto się wybrać międzypokoleniowo, by później móc rozmawiać o tym, co zrobiliśmy z "Halką", zastanawiać się, czemu tak, czy tak można, czy nie można. W teatrze przyzwyczailiśmy widzów, a właściwie widzowie swoimi oczekiwaniami przyzwyczaili nas - twórców do tego, że chcą być zaskakiwani. Nie chcą, żebyśmy sprawiali, że kiwa się głową, tylko że otwierają się oczy. Wydaje mi się, że to jest właściwy moment, żeby w ten sposób myśleć o operze.

Co zatem zrobiliście z "Halką"?

- Wykonaliśmy kilka drobnych ruchów, zmieniających nieco odczytanie "Halki", ale też dających jej nowy oddech. Pierwszy i drugi akt odbywa się na widowni, co stwarza nową sytuację, rzadką w operze. Soliści również śpiewają z widowni. Co więcej, nie ma mówienia na stronie. Nie ma mówienia do reflektorów. U nas Bóg siedzi na widowni, tak jak wszyscy inni. Jak ktoś się zwraca do Boga, to zwraca się do widza.

Mam jednocześnie nadzieję, że wrócimy w tej inscenizacji do korzeni teatru. Aktor naprzeciwko widza wpatruje mu się głęboko w oczy i mówi do niego prosto, a w przypadku śpiewu operowego również bardzo długo. Na co dzień jesteśmy przyzwyczajeni do małego obrazka, zmieniającego się szybko. W teatrze i operze mamy szansę, żeby się bawić obecnością. Poza nimi mało jest takich sytuacji, w których nie oczekuje się od nas aktywności, tylko pozwala być - ze swoimi historiami, przeżyciami, ze spełnionymi lub niespełnionymi marzeniami.

Ostatnio mieliśmy okazję obejrzeć spektakl "Morrison/Śmiercisyn", teraz przyszedł czas na "Halkę". Czy istnieje szansa, że jeszcze jakieś pana spektakle zobaczymy wkrótce w Poznaniu?

- Bardzo bym chciał pokazać Poznaniowi "Kryjówkę", tym bardziej, że wiele lat temu zrealizowałem "Dybbuka" w Teatrze Nowym. To jeden z moich pierwszych spektakli po szkole. "Dybbuk" otwierał pewną opowieść, a "Kryjówka" ją w jakimś sensie domyka. Poza tym jestem już po pierwszych rozmowach w Teatrze Animacji. Od jakiegoś czasu zacząłem parać się teatrem lalkowym, kto wie, czy czegoś nowego razem z Teatrem Animacji nie wymyślimy. Zresztą w Zamku jest fantastyczna przestrzeń. Świetna sala - jedna z najlepszych w Polsce. I wrażliwa, myśląca publiczność. Z przyjemnością będę tutaj działał.



Agnieszka Dul
http://Kultura.poznan.pl
26 czerwca 2015
Spektakle
Halka
Portrety
Paweł Passini