Bohater nieostry

Kazimierz Kaczor nie był w stanie oddać w pełni postaci Bruscona, ale mimo wszystko to właśnie on dominował na scenie. Komediant to błazen czy artysta - każe zastanawiać się czytelnikowi swojego dramatu Thomas Bernhard. Po obejrzeniu spektaklu w Powszechnym takich wątpliwości nie ma

Teatr nie jest instytucją powołaną do sprawiania przyjemności" - woła w pewnym momencie ze sceny Bruscon. Cóż z tego, skoro przedstawienie przygotowane przez Waldemara Śmigasiewicza jest właśnie idealnym przykładem teatru sprawiającego widzom przyjemność.

Sprawnie zrealizowane, z dobrymi aktorami, których publiczność chce oglądać na scenie, jak Kazimierz Kaczor czy Krzysztof Stroiński. Gładkie, lecz, niestety, pozbawione charakterystycznej bernhardowskiej ostrości w rysowaniu portretu głównego bohatera.

Bruscon i jego lalki Bruscon Bernharda to artysta. Człowiek zakochany w swojej sztuce i całkowicie jej oddany, ale jednocześnie potwór, domowy tyran i głupiec. Bliski krewny innego niedorobionego geniusza z "Na szczytach panuje cisza". Pastwiący się w swoich na poły obłąkanych monologach nad austriackim społeczeństwem, prowincjonalną miejscowością Utzbach, gdzie przyszło mu grać, sztuką teatru, której - rzecz jasna -jest największym przedstawicielem. Nawet nad własną rodziną, jak twierdzi, kochaną, ale traktowaną przez niego jak śmieci.

Kazimierzowi Kaczorowi w roli Bruscona zabrakło tej niejednoznaczności, umiejętności przejścia od człowieka teatru do emocjonalnego szantażysty. Nakreślenia tej ulotnej granicy, która dzieli niedocenionego geniusza od żałosnego hochsztaplera. Śmigasiewicz pokazuje go po prostu jako niezrozumianego przez wszystkich wokół artystę, któremu otaczający ludzie nie dorastają do pięt.

Mamroczący swoje kwestie Gospodarz - Krzysztof Stroiński - to jednocześnie wiejski prymityw i wykpiwany przez Bruscona szarlatan, któremu przeciwstawia prawdziwych mistrzów zawodu. A to rozbawi prostacką austriacką piosenką odtwarzaną z magnetofonu ukrytego w kieszeni, a to znienacka pokaże Brusconowi parę efektownych sztuczek ze światłem reflektorów, które ten będzie obserwował z pogardą.

Partnerami dla Bruscona tym bardziej nie są dzieci: Sara - Anna Moskal, i Feruccio - Michał Napiątek, na siłę obsadzani przez niego w rolach wielkich postaci historycznych "Koła historii" - komedii ludzkości, z którą wędrują po kraju. U Bernharda są żywymi ludźmi, chwilami stać ich na objawy buntu, Sara pokazuje ojcu język ukryta za kurtyną, Feruccio reaguje zniecierpliwieniem na tresowanie siostry.

W przedstawieniu Śmigasiewicza stają się zaledwie lalkami ojcowskiego teatru, bezmyślnymi półgłówkami bez słowa protestu godzącymi się na upokorzenia z jego strony. Na ostre słowa reagują tylko wybuchami płaczu. W pewnym momencie aż trudno dziwić się wściekłości Bruscona, bo brakuje tu dramatu, jakiegokolwiek odzewu z drugiej strony. Tło zwykłych ludzi, od którego odbijają się jego napady szaleństwa, zostało dodatkowo zredukowane przez reżysera.

Żona Gospodarza nie pojawia się na scenie, o żonie Bruscona tylko się mówi. Funkcjonuje jako grzmiący kaszel z of-fu, który jest kolejną niedogodnością w realizacji jego artystycznej wizji.

W obronie teatru

Ostatecznie pozostaje więc tylko on - Bruscon -którego tyrady zamieniają się w obronę szlachetnej sztuki klasycznego teatru. Owszem, śmieszny kabotyn dopominający się uparcie o porcję gorącego rosołu i wygaszenie świateł awaryjnych, ale i artysta z misją.

"Dziś wszyscy aktorzy ryczą (...) kto mówi nienagannie, tego będzie słychać" - instruuje córkę próbującą swojej roli. "Naturalność z jednej strony, najwyższy kunszt z drugiej" - twierdzi, wpisując się tym samym w dzisiejsze spory wokół kształtu współczesnego teatru. Aktor z innej epoki, co podkreśla w swojej roli Kazimierz Kaczor, grając człowieka chwilami śmiertelnie zmęczonego, upokorzonego różnicami między ideałem, do którego usiłuje sięgać, a nieznośnie prozaiczną rzeczywistością. Nie ma w nim jednak tego bernhardowskiego potwora poświęcającego dla sztuki wszystkich dookoła.

W finale zostajemy z obrazem Bruscona załamanego wobec opustoszałej sali, zwyciężonego przez prozę życia. Jego "Koło historii" przegrało z pożarem na plebanii. Ironiczny i bezwzględny Thomas Bernhard w Teatrze Powszechnym przegrywa z melancholią i tęsknotą za klasyczną sztuką teatru dominującą nad realizacją Waldemara Śmigasiewicza.



Agnieszka Rataj
Zycie Warszawy
1 lutego 2011
Spektakle
Komediant