Botox, czyli kredyt hipoteczny

W Kamienicy Kamińskich albo odmładzanie "Botoksem".

W kamienicy jest przytulnie, miło, wytwornie. Tylko ciasno na obu widowniach, małej na parterze, dużej w oficynie - jak wszędzie, gdzie dochód z biletów jest podstawą budżetu, a nie dodatkiem do dotacji. Gospodarze właściciele Justyna Sieńczyłło i Emilian Kamiński witają w progu, przemawiają, śpiewają sentymentalno-naiwny song. Widz ma się dobrze poczuć. I widz - przynajmniej ten starej daty, pogoniony z teatrów, w których był balastem w eksperymentach - umie to sobie cenić, jak docenił Polonię Krystyny Jandy. Przychodzi kompletami i jest skłonny wiele wybaczyć. Zarówno świetlicowość (sympatyczną) wieczoru piosenek Hanki Ordonówny, jak i - mówiąc delikatnie - nader nierówny poziom groteskowego "Botoksu". To było zresztą do przewidzenia: Jakub Przebindowski, aktor, autor i kompozytor tegoż drugiego, sprawdzał się dotąd w krótkich, składankowych formach. Fabuły mu nie wychodziły; opowieść o opłakanych skutkach botoksowego odmładzania też jest ciągnięta za uszy. Parę kabaretowych numerów wypada jednak olśniewająco - od sfrancuziałego celebryty kulinarnego la TV (Kamiński), przez świetne w piosenkach Martynę Kliszewską i Dorotę Zięciowską, do zwariowanego monologu o małpach, który w wykonaniu pożyczonej z Narodowego Beaty Fudalej jest arcydziełkiem purnonsensu. Teatr szykuje poważniejszy repertuar, w tym przeniesienie z Wrocławia muzycznej adaptacji - "Pamiętnika z powstania warszawskiego". Ma zatem szansę na status "dobrego adresu", a to w końcu dla kamienicy najważniejsze.



Jacek Sieradzki
Przekrój
22 października 2009