Bunt i muzyka

„Radio Armageddon. Transmisja" w reżyserii Tomasza Hynka jest przedziwnym teatralnym tworem, sytuującym się gdzieś na pograniczu spektaklu, performansu, teledysku i rockowego koncertu. Muzyczna opowieść o buncie nastolatków, inspirowana powieścią Jakuba Żulczyka, przemówi zapewne do ludzi młodych, licealnego pokolenia Facebooka.

Kompozycja spektaklu jest niejednorodna. Partie dramatyczne, rozgrywające się – nie wiedzieć czemu – w rogu sceny, przeplatają się z granymi na żywo protest-songami trzech wrocławskich zespołów: Kultura Upadła, Evidence Based Medicine i People of the Haze. Muzycy ukrywają się za diodową zasłonką: ilekroć ta pójdzie w górę, należy się spodziewać kolejnego utworu, któremu towarzyszy ostre, stroboskopowe światło i projekcje wyświetlane na ścianach sceny i widowni. Klimat rockowego koncertu w teatrze nie każdemu się spodoba. Jest głośno, agresywnie, wulgarnie. Uzasadnia to poniekąd sam temat przedstawienia.

Trójka młodych ludzi z prywatnego liceum, Nadzieja, Szymon i Gnat (Helena Sujecka, Piotr Bondyra i Maciej Kowalczyk) zakładają zespół „Radio Armageddon" za namową charyzmatycznego Cypriana (Konrad Wosik). Cyprian buntuje się przeciw systemowym ograniczeniom wolności (szkoła, polityka, policja); wzywa do porzucenia myślowych schematów i podjęcia samodzielnego działania. Staje się dla rówieśników bohaterem, typem guru, wyznaczającym nowe standardy życie i reagowania na świat. Protest wyrażony w muzyce tonie jednak w nawale osobistych problemów postaci (kłopoty rodzinne, niespełniona miłość, narkotyki).

Spektakl rozpoczyna się od sceny, w której bohaterowie jako ludzie mniej więcej 30-letni, zadają sobie pytania, co zostało z ich młodzieńczego buntu. A zostało niewiele: niespełnione życie, praca w korporacji, niespłacone kredyty. Postacie miotają się między wyidealizowanym wspomnieniem i dawnymi nadziejami a zrezygnowaniem i frustracją.

Tekst Żulczyka swoją buntowniczość manifestuje wulgarnością, której przesyt w pewnym momencie zaczyna męczyć i irytować. Młodzi aktorzy wypowiadają się przy tym dziwnie ostentacyjnie, z emfazą. Ich postaciom, mimo agresywności w słowie i czynie, brak psychologicznej głębi. Wydaje się, że chcą zagadać, zakrzyczeć pustkę idei. Odtwórcy głównych ról grają tak, by nieustannie prowokować widza, dawać mu do zrozumienia, że są świadomi jego obecności. Jedną z najlepszych scen w ich wykonaniu jest epizod pierwszej próby zespołu: sami aktorzy zasiadają wówczas do instrumentów, by z prostych chwytów stworzyć ciekawy muzycznie utwór. Muzyka, uwolniona z okowów słowa, ratuje klimat spektaklu.

Obraz buntu wydaje się nieszczery, przeszarżowany. Takie przerysowanie pogłębia ogólny nastrój rozczarowania i rezygnacji, któremu poddają się dorośli już bohaterowie. Ukazywanie młodości streszcza się jednak w banalnych, stereotypowych hasłach.

Spektakl składa się z mikroepizodów, krótkich quasi-filmowych ujęć, rozdzielanych piosenkami. Poszarpana konstrukcja, małe porcje informacji, feeria szybko zmieniających się obrazów, czyni z przedstawienia „facebookowy" przekaz dla młodego widza. Teatroman nieco starszy może się poczuć oszołomiony, osaczony przez estetyczny i informacyjny chaos. Jednym słowem: „Radio" gra nie dla każdego. I tak, jak licealiści bawią się na nim świetnie, tak widzowie w wieku 18+, niekoniecznie.

 



Karolina Augustyniak
Dziennik Teatralny Wrocław
28 listopada 2014