Być kobietą, być kobietą

Człowiek z reguły ma wyrobiony pogląd na wszystko, a im jest starszy, tym trudniej mu zmieniać zdanie. Co gorsza, nie tylko obstaje przy swoim z uporem godnym lepszej sprawy, ale także próbuje przekonywać innych. Thea Dorn pięknie uchwyciła tę ludzką skłonność w dramacie o spotkaniu dwóch starszych kobiet, które mimo dzielących ich różnic próbują dojść do porozumienia.

W centralnym punkcie sceny stoi wielkie okrągłe łoże przykryte białą, pluszową narzutą. Zza kotary po prawej stronie odzywa się głos. Należy do Leni Riefensthal (Grażyna Dyląg), która przyszła do hotelowego pokoju Marleny Dietrich (Iwona Bielska), by namówić gwiazdę do występu w jej filmie. Spod pluszu dobiega niezadowolone burczenie. Leni nie daje za wygraną. Jej bezpardonowe wtargnięcie przez balkon zmusza Marlenę do wygrzebania się spod koca i obrzucenia nieproszonego gościa serią wyzwisk, wśród których prym wiedzie „faszystowska kurwa". Riefensthal nie pozostaje dłużna, choć robi to z dużo mniejszym przekonaniem i zacietrzewieniem. Kiedy emocje nieco opadają, Leni przechodzi do celu swojej wizyty – prosi Dietrich, by zechciała zagrać w jej filmie o Amazonkach. I tak zaczyna się dyskusja kobiet o samych sobie, sobie nawzajem i kobietach w ogólności.

Niewielka scena lubelskiego Teatru Starego nie daje wielkiego pola do popisu scenograficznego. Dlatego rekwizyty zostały ograniczone do łóżka i toaletki stojącej z boku po lewej stronie. Taka oszczędność przedmiotów pozwala aktorkom wykorzystać całą dostępną przestrzeń, a widzom skupić się na ich słowach i gestach. Bo jest na czym się skupiać. Dyląg i Bielska grają z rozmachem. Nie stronią od patetycznego tonu, szerokiej gestykulacji, wielkich łez – jak na prawdziwe diwy przystało. A jednak obie bohaterki trochę udają. Doskonale zdają sobie sprawę, że ich czas mija, że nie mają już uroku, którym podbijały serca ludzi i uwodziły mężczyzn. Marlena jest z tym w jakimś stopniu pogodzona. Choć ukrywa się przed światem w pokoju, nie ma w niej żalu za utraconą młodością ani rozgoryczenia kończącym się życiem. To, co minęło, wspomina z dumą i uśmiechem na ustach. Natomiast Leni jeszcze walczy, chce coś udowodnić, pragnie nakręcić dzieło życia. Tkwi w niej gorycz niewykorzystanych okazji. W jej stosunku do Marleny można wyczuć zazdrość podszytą smutkiem – Dietrich jest niejako bohaterką aliantów, a ona musi tłumaczyć się z działania na rzecz faszystów.

Kwestia tego, po której stronie frontu kobiety spędziły II wojnę, staje się punktem wyjścia do rozważań o kobiecości jako takiej. Marlena reprezentuje typ kokietki. Z jej wspomnień wyłania się portret kusicielki, owijającej sobie mężczyzn wokół palca, pławiącej się w blasku męskiego uwielbienia, otoczonej nimbem wielkiej gwiazdy. Taka kobieta nigdy nie występuje samotnie – potrzebuje mężczyzny, na którego tle jej świetność w pełni rozbłyśnie. Wzbudzanie pożądania sprawia jej radość. Na drugim biegunie stoi Leni – wcielenie feminizmu (choć sama się tego wypiera). To kobieta pragnąca nade wszystko odnieść sukces w dziedzinie zdominowanej przez mężczyzn, upomina się o należne jej uznanie oraz o traktowanie jej na równi z innymi reżyserami. Nieustannie zmaga się z umniejszaniem jej roli jako współautorki filmów. Chce nakręcić obraz, który raz na zawsze zapewni jej poczesne miejsce między twórcami kina. Fakt, że na gruncie zawodowym odmawia się jej statusu pełnoprawnej reżyserki, wpływa też na jej życie prywatne. Próbując wykonywać „męską robotę", niejako pozbawia się kobiecej atrakcyjności. Z goryczą wspomina, że jedyny mężczyzna, który traktował ją jako poważną artystkę, nie dostrzegał w niej kobiety. Mimo że Grażynie Dyląg nie udaje się stworzyć spójnej, przekonującej postaci, wiele z poruszanych przez nią kwestii brzmi niepokojąco współcześnie. Zwłaszcza w kontekście dyskusji toczących się wokół nominacji do Nagród Akademii Filmowej.

W tym scenicznym duecie znacznie lepiej wypada Iwona Bielska. Z dużą dozą empatii i czułości kreuje bohaterkę, którą nietrudno polubić. Jest to o tyle godne uznania, że Marlena bywa złośliwa, humorzasta i uciążliwa jak niegrzeczne dziecko, czasami wręcz chamska. Ponadto reprezentuje typ kobiecości tradycyjnej, niecieszącej się dziś szczególną estymą. A jednak to ona, nie Leni z problemami bliższymi sercu współczesnej kobiety, wzbudza sympatię. Pełna w tym zasługa Bielskiej, która zrozumiała swoją postać i potrafiła skłonić publiczność do współodczuwania z nią.

„Marleni" bez wątpienia stanowi ciekawy punkt na teatralnej mapie Lublina. Mikołaj Grabowski stworzył kameralny spektakl o zderzeniu dwóch typów kobiet. Jakże aktualny temat w dobie kryzysu tradycyjnej kobiecości i męskości oraz ciągłego przewartościowywania kulturowych ról płciowych.

Tak jak w sztuce okazuje się, że Marlenę i Leni łączy więcej, niż chciałyby przyznać, tak reprezentowane przez nie typy kobiecości mają więcej wspólnego, niż może się nam wydawać.



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
26 stycznia 2019
Spektakle
Marleni