Był człowiekiem przedwojennym

Julian Jabczyński, aktor znany bodaj ze wszystkich krakowskich scen, który swą wielką popularność spotęgował występami w kabarecie Jama Michalika, zmarł wczoraj po ciężkiej chorobie. Nie dała mu dożyć 85 lat; kończyłby je 31 marca.

Był człowiekiem przedwojennym - nie dlatego że wtedy się urodził. Nie dlatego nawet, że miał urodę niegdysiejszych amantów, z czego umiał korzystać; w przeciwieństwie do reżyserów.

Był Julian Jabczyński niegdysiejszo uroczym człowiekiem, nacechowanym poczuciem humoru, ale i wrażliwością; sam już chory prosił mnie, bym napisał o jego koleżance aktorce, bo schorowana, zapomniana...

Z tym poczuciem humoru, po 50 latach pracy, z okrzykiem "O, rany Julek!", przechodził na emeryturę, co było okazją do wesołego benefisu. Acz nadal pojawiał się na scenie - w "Spaghetti i miecz" w reżyserii Kazimierza Kutza w Starym Teatrze. Była to jedna ze scen tego aktora - obok "Słowackiego", Ludowego, Bagateli.

Grywał na scenach, jak kiedyś wyznał "same komedyje", co jeśli nawet nie dawały wielkiej satysfakcji, to zapewniały powodzenie u publiczności, co potwierdzał organizowany przez "Dziennik Polskie" plebiscyt na najulubieńszych aktorów Krakowa. Pracowała na tę sławę Jama Michalika, w której spędził ponad 30 lat.

A zaczynał od Operetki, zwanej Teatr Muzyczny Towarzystwa Przyjaciół Żołnierza, i "Zemsty nietoperza". Dotarł do Krakowa w 1945 roku z Rumunii, dokąd trafili z matką i siostrą jako uchodźcy; tam też zaczął być aktorem w podziemnym teatrze w ośrodku polskim w Krajowej. Wówczas ich "rodzinny dom w Stanisławowie znajdował się już w ZSRR".

Gdy rozmawiałem z aktorem siedem lat temu, wspominał te pierwsze krakowskie lata, czas nędzy, głodu... Na krótko wyjechał do Opola. Powrócił, znów wyjechał - tym razem na Wybrzeże - do Ivo Galla. W 1956 roku znalazł się w Krakowie ponownie.

Z przeszło 100 zagranych ról cenił te Mrożkowe - Kapitana w "Indyku", Grubego w "Na pełnym morzu", Generała w "Śmierci porucznika", mata Urbana w "Huraganie na Cainie" i Hotelarza w "Dziewięciu bez winy". Reżyserowali m.in. Lidia Zamkow, Jerzy Kreczmar, Jerzy Jarocki, Jan Biczycki.

Pamiętam, jak aktor cieszył się, gdy z okazji 60-lecia pracy dostał od ówczesnego prezesa ZASP Ignacego Gogolewskiego "najserdeczniejsze gratulacje oraz życzenia zdrowia i wszelkiej pomyślności". Były także "wyrazy najgłębszego szacunku dla osiągnięć zawodowych na scenach teatrów dramatycznych Krakowa, Opola, Gdańska" i dla "całokształtu Pańskiej działalności artystycznej".

O zdrowiu wzruszająco mówił, gdy rozmawialiśmy w 2001 roku: "Niczego nie chcę, tylko, żebym chodził i żeby mnie nie bolało". Jeszcze bardziej rozczulająco szczerze wspominał żonę Zofię Więcławównę, tancerkę, choreografa, aktorkę. Mówił, ile jej zawdzięczał, jak była ważna w jego życiu, jak bardzo ją kochał i zarazem przyznawał, że nie zawsze był fair. Od wczoraj już są razem...



Wacław Krupiński
Dziennik Polski
18 stycznia 2008