Cały ten Stuhr...

"O roku ów" - być może po latach Jerzy Stuhr nie będzie musiał szukać w pamięci specyfiki tego roku, tego arcysezonu kulturalnego, w którym zdarzyło mu się "wszystko". Cierpienie i radość, choroba i życie, popularność, która przekładała się przez wszystkie te miesiące na miłość i współodczuwanie. Jak w pigułce - cały Stuhr i całe życie!

Bo właśnie "wszystko" i "szybko" stało się tu znakiem rozpoznawczym. Jak na złośliwie przyspieszonym filmie: najpierw głośna, festiwalowa kariera włoskiego "Habemus Papam" ze Stuhrem jako rzecznikiem papieża. Zaraz potem niezwykłe powodzenie małego, trzyosobowego (Janda, Stuhr, Gogolewski) żartu scenicznego według opowiadań Czechowa "32 omdlenia". Warszawski teatr Polonia chwalił się biletami wyprzedanymi blisko na rok naprzód, trójką wyśmienitych aktorów, olśniewającymi perspektywami, powrotem do klasycznego wyczucia teatru... Tak było. 

Ale niemal natychmiast nastąpiło całkowite przekreślenie wszelkich perspektyw spowodowane chorobą i walka, którą aktor podjął z własnym organizmem. Rola trudna, bez scenariusza, napisana przez los. A za moment rosnące przeczucie konieczności powrotu do życia i radość perspektyw pracy, teraz już spełnione marzenia o nowym, włoskim planie filmowym, wcześniej - obchody 65. rocznicy urodzin, symboliczne, bo wraz z urodzinami wnuczki miały się stać znakiem życia. I wreszcie wydanie książki, intymnego i bardzo prywatnego "dziennika z czasów choroby", w którym to wszystko zostało zapisane. I jej powodzenie...

Jaki to dziwny sezon! Cierpienie i radość, choroba i życie, popularność, która przekładała się przez wszystkie te miesiące na miłość i współodczuwanie. Jak w pigułce - cały Stuhr i całe życie!

Urodziny

Gdy 17 kwietnia 2012 roku, w przededniu swoich 65. urodzin Jerzy Stuhr pojawił się na scenie Teatru Ludowego w Nowej Hucie na przygotowanym dla niego benefisie -powitały go nie tylko wielkie brawa, ale i owacje na stojąco. Nie mogło być inaczej! Ten bardzo popularny i niezmiennie uwielbiany przez najszerszą publiczność aktor pokazał się wtedy po raz pierwszy publicznie po ciężkiej chorobie. Ile można wyrazić w ciągu jednego wieczoru miłości, podziękowań, zachwytu, radości, wzruszenia? Okazało się, że sporo! Teatr Ludowy, który zorganizował Stuhrowi ten jubileusz, zawdzięcza mu szczególnie dużo. Zaraz po swoim odejściu ze Starego Teatru Stuhr przyszedł właśnie tu. Odchodził ze Starego jako aktor - przyszedł do Ludowego jako reżyser i aktor. Tu zrealizował mnóstwo niezapomnianych i ważnych spektakli, od "Wesołych kumoszek z Windsoru" począwszy, a na "Ryszardzie III" skończywszy. Tamten czas miał jeszcze dodatkową cechę, że Stuhr ściągnął do tych przedstawień własnych, zdolnych studentów, którzy często tu stawali się aktorami i pozostawali w tym teatrze, niektórzy nawet do dziś.

Urodziny na scenie Ludowego były przede wszystkim wielką zabawą. Świetnym pomysłem "porządkującym" zabawę była liczba "1947". Ponieważ to rok urodzin Stuhra, więc Jacek Strama, dyrektor Teatru Ludowego, który też się tamtego roku urodził - ogłosił liczbę 1947 za najważniejszą (na szczęście nie doprowadziło to do tego, że wszystkie inne roczniki chyłkiem umknęły z sali), a na scenę zaczęli wkraczać wybrańcy z 1947. I nagle okazało się, że to niezłe pokolenie! I choć urodziny urodzinami, ale oto odbywa się przed publicznością niespodziewana pochwała żywotności tego jednego pokolenia, tego Stuhrowego - prężnego i dynamicznego! A zaczęło się od prezydenta Krakowa Jacka Majchrowskiego (urodzony w styczniu 1947), który oficjalnie i jak profesor profesora wychwalał Stuhra oraz dziękował mu głównie za wszechstronność. Że aktor, reżyser, profesor, długoletni rektor, że przysporzył sławy i chluby naszemu miastu. Oczywiście była i Honoris Gratia za zasługi oraz kwiaty.

Stuhr pięknie skomentował ów hołd od Krakowa. Wspomniał, że pracował wprawdzie niemal na całym świecie, od Argentyny do Włoch i dalej, ale cokolwiek i gdziekolwiek robił, zawsze się zastanawiał, jak to będzie odebrane w Krakowie. Co powiedzieliby na to jego koledzy w Krakowie. Bo tu, w mieście, w którym się urodził, w którym urodziły się jego dzieci, w którym się kształcił, w którym go wykształcono, gdzie pracował, w którym od tylu lat mieszka - poprzeczka ustawiona jest najwyżej. To miasto pokazało mu, jak trzymać klasę. I gdy w różnych miejscach świata mówiono o nim "pan z Krakowa", odbierał to jako najwyższy komplement. I tak oto zrobiło się i patriotycznie, i domowo równocześnie. Pokoleniowy dom zaczął się zresztą zapełniać artystami przeróżnymi, gdy obok Krzysztofa Orzechowskiego (wrzesień 1947), dyrektora Teatru im. J. Słowackiego, pojawił się dyrektor Starego Teatru Mikołaj Grabowski ("przepraszam, czy mogę, bo ja jestem z grudnia 1946" - pytał nieśmiało). Każdy z nich przekazywał adresy okolicznościowe i prezenty, każdy zachwycał się bogatą, wszechstronną karierą jubilata i niezwykłym miejscem w tej karierze doświadczeń ze Starego Teatru, począwszy od Diabła w "Dziadach" Swinarskiego i Piotra Wierchowieńskiego w "Biesach" Dostojewskiego i Wajdy. Tam, na deskach Starego, pojawił się też najsłynniejszy monodram, do dziś grany przez Stuhra, czyli "Kontrabasista". To stamtąd także porwał go film, wpierw Feliks Falk ze swoim "Wodzirejem", potem Krzysztof Kieślowski... Okolicznościowe prezenty i życzenia przyszły też od pierwszego teatru, który zatrudnił Stuhra, jeszcze studenta polonistyki, czyli od Teatru STU. Dyrektor Krzysztof Jasiński nie pojawił się wprawdzie, bo grał. Choć tak naprawdę pewnie dlatego, że na pewno nie urodził się w 1947 roku, tylko kilka lat wcześniej! A potem - to już prawdziwa bańka z życzeniami, coraz bardziej oficjalnymi, aż do odręcznego listu, napisanego i przysłanego przez premiera Donalda Tuska (dużo młodszy, za młody!), a zakończonego słowami: "Wszyscy Pana po prostu kochamy".

Co prawda, to prawda: kocha Stuhra też szkoła teatralna, i to nie tylko nasza, w której był tak wiele lat rektorem, a był i jest jej profesorem, ale i jego nowa placówka, czyli tzw. zamiejscowy wydział naszej PWST, choreograficzny, mieszczący się w Bytomiu, gdzie Stuhr jest profesorem i naukowym szefem, i skąd przyjechał z życzeniami dla jubilata nawet sam prezydent miasta.

Ale najbardziej zaskakujące było spotkanie na scenie z medycyną: prezes Okręgowej Rady Lekarskiej w Krakowie prof. Andrzej Matyja mówił, że Stuhr, który jest dla nich postacią kultową, w ostatnim czasie poddał lekarzy, którzy zajmowali się jego zdrowiem, nowemu testowi (chyba go zdali, gdy spojrzeć na "owoce"?) i w imieniu wszystkich życzył, aby się tu spotkali na jubileuszu Stuhrowego 70-lecia. "To w dużej mierze od was zależy" - ripostował Stuhr. Na to dr Matyja dał Stuhrowi radę, będącą cytatem ze Shreka: "Jeśli kiedy zobaczysz taki długi, ciemny tunel zakończony światłem, to nigdy nie idź w stronę światła". Z takiej rady to właściwie wszyscy powinniśmy skorzystać.

Film

Urodziny Stuhra były hołdem złożonym całej jego drodze teatralnej. Nie było na uroczystości nikogo ze strony kinematografii. Żadnych oficjalnych i nieoficjalnych gości. A przecież ten sezon zaowocował także filmowo. Dwa filmy włoskie, jeden na początku sezonu, na jego zakończenie drugi, którego realizacja zaczęła się teraz - sugerowałyby wprawdzie, że Stuhr staje się coraz wyraźniej aktorem włoskim. Ale to tylko kaprys tego dziwnego sezonu. Wszak jest, był i będzie jednym z najbardziej zasłużonych polskich aktorów filmowych. Dotychczas zagrał w ponad 70 filmach. I w Polsce, i za granicą. Jest też reżyserem filmowym. To w tym zawodzie, w którym, jak sam mówi, czuje się samoukiem, właśnie osiągnął peł-noletniość: jego pierwszy film Spis cudzołożnic został zrealizowany 18 lat temu. Od tego czasu stał się autorem (często scenarzystą, zawsze reżyserem i aktorem) sześciu filmów: obok "Spisu cudzołożnic" są to "Historie miłosne", "Tydzień z życia mężczyzny", "Duże zwierzę", "Pogoda na jutro" i "Korowód".

W tym niezwykłym sezonie mogła też pojawić się szansa na siódmy, własny film, którego scenariusz Stuhr napisał już kilka miesięcy wcześniej, ba, wypieścił go, wydarł z siebie... ale niestety Polski Instytut Sztuki Filmowej odmówił mu dotacji finansowej. Dlaczego? Mimo znakomitej oceny ekspertów od scenariuszy? Kto to wie?! Może w PISF akurat zaczęto "stawiać na młodych", więc "ruguje" się starszych? W naszym kraju jest taki system, że musi być finansowe poparcie Instytutu, jeśli film ma być realizowany. Mimo że autor, jak w tym wypadku, zaangażował własne fundusze, miał producenta wspólnika, przygotowaną ekipę realizacyjną, wybrane plenery i wnętrza, gotową obsadę nawet... Los sobie tak zakpił? Dawniej ktoś mógłby powiedzieć, że to pewnie sam temat jest niewygodny. Ale teraz? "Urwany film" - bo tak nazywa się scenariusz (jest do wglądu w październikowym numerze "Dialogu" 10/2011) - ma być komedią. Specyficzną, bo Munkowską, taką spod znaku "Zezowatego szczęścia" czy "Eroiki". I to dziejącą się przez 60 lat. Ma być opowieścią o PRL-u i potem o wolnej Polsce, aż do 2011 roku. A w całej tej epoce -jest opowiastką o "przeciętnym Polaku", który wraz ze swoim krajem przeszedł rozmaite zakręty. Owa przeciętna jednostka, jak w "Zezowatym szczęściu" - jest klasycznym oportunistą, nie chce się angażować, więc raz za razem jest gdzieś przez historię miotana i pchana. Ale cokolwiek się zdarzy, potrafi przetrwać. Ba, może być oceniana niemal jak bohater.

Nie była to propozycja autobiograficzna ani opowieść z kluczem. Raczej synteza naszych 60 lat. Zabawna opowieść o meandrach wydarzeń i o kompleksach, o wielkości i o małości. A napełnił ją Stuhr swoim doświadczeniem i swoim ostrym, ale i wyrozumiałym spojrzeniem na świat. Człowieka, który wtedy żył i to wszystko widział. Wie, jakie były reakcje, pamięta emocje. Czyżbyśmy jeszcze nie byli gotowi na taką ironiczną, zjadliwą, pewnie gorzką, ale przecież trochę kpiarską, choć ludzko-cie-płą ocenę? Ciekawe, ile lat trzeba, by na taką gotowość czekać?

Twarz

Jak to się stało, że nigdy w życiu nie pomyśleliśmy o aktorze Jerzym Stuhrze jako o amancie? Czy dlatego, że filmy tak mu się ułożyły? Jego aktorstwo było zawsze charakterystyczne. Bogate, wszechstronne, ale zawsze charakterystyczne. Zawdzięczał to w dużej mierze swojej twarzy. Ten największy klejnot aktorski całe życie przysparzał Stuhrowi sporo kłopotu. Bo bywała to twarz zbyt jednoznaczna. Przez lata pracy okazało się, że sama w sobie miała genialną vis comica, idealną łatwość zaistnienia, siłę wyrazu i charyzmatyczną moc. Ale te wartości kino na samym początku drogi wykorzystywało, by wykreować negatyw psychologiczny. Właściwie jeden bohater zaważył na takim wizerunku. Ale jego siła i jednoznaczność emocjonalna określiła aktora na długo. To dlatego Stuhr walczył ze swoją twarzą i o swoją twarz. Walczył z bezczelną jednoznacznością fizys Lutka Danielaka z "Wodzireja". W latach 70. ubiegłego wieku Danielak stał się jedną z najważniejszych postaci powstającego wówczas kina moralnego niepokoju. Jeśli ktokolwiek chciał pokazać cynizm karierowicza, który dla własnych korzyści posunie się do każdej podłości, to Stuhrowy Danielak pasował tu idealnie. Niewygodne zaszufladkowanie aktora najlepiej wyczuł wtedy Krzysztof Kieślowski i postanowił "oddać" aktorowi jego twarz. Stworzył specjalnie dla niego film "Amator", a w nim postać Filipa Mosza, spokojnego miłośnika filmu amatorskiego, później reżysera obrazów dokumentalnych, który chce filmem "naprawiać świat". Opowieść o tym młodym człowieku, o jego domu, o młodej żonie, o rodzącej się córeczce - to wszystko ocieplało postać. Film był świetny i nagradzany, ale nie do końca potrafił przebić siłę twarzy bezczelnego Danielaka. Między "Wodzirejem" a "Amatorem było zaledwie 16 miesięcy różnicy.

Potem były filmy różne, zachwycające, popularne, budujące zachwyt i miłość do aktora. Ale było wiadomo, że Stuhr nie musi nic robić: wchodzi na ekran i jest. A jego twarz już na wejściu pokazuje cwaniaka, nieraz sympatycznego, zawsze sprytnego, wyrazistego, jednoznacznego. Czy będzie to Maksiu w "Seksmisji", czy kapitan Ryba w "Kilerze". Właściwie dopiero filmy wyreżyserowane przez Stuhra dały mu więcej możliwości wykorzystania własnej twarzy. Tylko że wtedy "fizyczność" znowu stała się przeszkodą: Jerzy Stuhr stał się człowiekiem o nadmiernej wadze, co wpłynęło na twarz. Pyknikową, zadowoloną z siebie, o komediowej łatwości i o jednoznacznych oczekiwaniach ze strony odbiorców. A potem przyszła choroba. Stuhr dziś się cieszy, że wreszcie schudł o 25 kg, co nigdy mu się wcześniej nie udawało. Ale to zeszczuplenie najbardziej wpłynęło na twarz. Stała się delikatna, bolesna, o wyglądzie ascetycznym i wielkich, uważnie patrzących oczach. Dziś Stuhr mówi, że kto z reżyserów pierwszy dostrzeże i zechce wykorzystać świeżą i całkowicie jeszcze nieopatrzoną nowość jego twarzy - ten wygra los na loterii.

Okazało się, że to Krzysztof Zanussi pierwszy zwrócił uwagę na niezwykłość takiej zmiany i zaproponował nawet Stuhrowi, aby zagrał w jego nowym filmie. I to postać, którą napisał przez pamięć na swojego "sztandarowego" inteligenta, czyli zmarłego w 2009 r. Zbigniewa Zapasiewicza. Powiedział Zanussi, że z taką twarzą mógłby Stuhr grać teraz właśnie wyrafinowanych inteligentów. Niestety, Polski Instytut Sztuki Filmowej odrzucił także scenariusz Zanussiego i nie dał szansy na dotację. Więc nie będzie na razie nowej postaci inteligenta na polskim ekranie. Oddaliśmy zatem Stuhra Włochom. W nowym, powstającym właśnie filmie, którego realizację Stuhr rozpoczął przed kilkoma tygodniami, gra generała zakonu jezuitów, bardzo wpływowego doradcę papieża Piusa IX, tego z czasów Garibaldiego. Podobno włoscy realizatorzy, którzy znali Jerzego Stuhra z "Habemus Papam" Morettiego, czyli z czasów przed chorobą, zachwycili się teraz bolesną i ascetyczną twarzą generała jezuitów. A ponieważ był to doradca bardzo wpływowy, nieunikający przemyślnych intryg, którymi budował swoją potęgę, to ascetyczna twarz stała się najlepszym kamuflażem.

Książka

Wspaniałe i nietypowe okazało się zakończenie tego szalonego "sezonu". Za sprawą Wydawnictwa Literackiego 15 czerwca pojawiła się książka Jerzego Stuhra "Tak sobie myślę. Dziennik czasu choroby". Drugi raz okazał się Stuhr prawdziwym pisarzem, przekuwając chorobę w literaturę. Ten "pierwszy raz" to była pamiętna i głośna przed dwudziestu laty Sercowa choroba, czyli moje życie w sztuce - artystyczny rezultat zawału serca, któremu uległ aktor. Na szczęście nie jest zasadą, że książki Jerzego Stuhra muszą mieć taką genezę, ale sam pomysł, aby własne "balansowanie na krawędzi życia" zawrzeć w tekście literackim - jest niezwykły. Rzecz powstawała najpierw jako prywatne przypatrywanie się chorobie. Badanie na sobie jej objawów, niezgoda na nią. A potem, powoli, stan tego wsłuchania się w siebie zaczął się zmieniać. Bo okazało się, że z zewnątrz zaczął do szpitalnej sali docierać "świat". Wydarzenia polityczne, protesty społeczne, ale i lektury, własne przemyślenia, luksus komentarza prawdziwie niezależnego, bo przecież "może to być mój ostatni w życiu komentarz", przemyślenia skierowane do rodziny, jak mówił Stuhr. I wtedy okazało się, że owa prawdziwa niezależność daje szansę patrzenia szerszego, bardziej przenikliwego. Zwłaszcza że sam autor pisząc, też się zmieniał. Zmieniała go walka z chorobą, zmieniały się priorytety, które stały się dla życia istotne, pojawił się dystans wobec wszystkiego, wzrosła tolerancja wobec ludzi i wydarzeń. Miałam zaszczyt kontaktować się z autorem w tych wszystkich miesiącach, gdy powstawała książka. Bo przecież równocześnie powstawały nasze felietony gazetowe... Widziałam, jak książka się zmienia, jak zmienia się jej autor. On sam, promując ją teraz, wyszczególnił dokładnie to wszystko, co się w nim zmieniło. Napisał to zresztą w jednym z końcowych rozdziałów swojej opowieści. Mówił, że stał się bardziej wyrozumiały wobec ludzi, bardziej pokorny wobec zrządzeń losu. Mówił, że już nie łapie życia, działań, jak łapał jeszcze niedawno. Nie jest tak zachłanny, raczej czeka, aż propozycje przyjdą do niego. Wytworzyła się w nim postawa obserwatora. To ona pozwala mu więcej widzieć i rozumieć. Zwłaszcza że "do głosu" doszli ludzie z zewnątrz. Ci wszyscy, którzy przez miesiące choroby byli ze swoim aktorem. "Leczyli go" - jak mówił Stuhr: pisząc, modląc się, przesyłając rady, współodczuwając. Ale też czekając na jego słowa. Wszak stał się dla wielu z nich przykładem, że można nawet z takiej choroby wyjść. To ich nie chciał Stuhr zawieść. Musiał pisać i, jak mówi, nie mógł umrzeć.

Ta książka jest fascynująca. Całkowita szczerość w określaniu stanów i emocji własnego organizmu - to tylko jej punkt wyjścia. Jej kanwa. Struktura. A na tym nadbudowane są fascynujące dygresje, opowieści inteligenta, skojarzenia, wysnuwające się z pamięci i otwierające przed czytelnikiem coraz to nowe i nowe szufladki z doświadczeniem, z kojarzeniem, z pamięcią, z tym wszystkim, co wiązało się z życiem Stuhra wcześniej, a co wraca teraz jak zapamiętana zawartość wyobraźni. A obok tego jest ogromna jej część dotycząca naszej palącej współczesności. Komentarze do wydarzeń z politycznej codzienności, odwaga w spojrzeniu na upadek kultury codziennej, odcedzanie tego, co przykre, optymizm także, życie po prostu.

Przy tym wszystkim ta książka jest bardzo zdyscyplinowana. Ma świadomą formę. Jest głęboka, inteligentna, mądra i odważnie wzruszająca. Ani przez moment nie jest "rozmemłana".

Ten jeden sezon, który okazał się zbyt pełny, niepotrzebnie bolesny, nadzwyczaj pięknie zaowocował.



Maria Malatyńska
Kraków
13 lipca 2012
Portrety
Jerzy Stuhr