Chaos upojony kocimiętką

Krindż to zwrot slangowy, spolszczone angielskie "cringe". Czyli: obciach, siara. Coś "krindżowego" sprawia, że odbiorca czuje się skrajnie zażenowany, aż ma ochotę się skulić. Gdyby ktoś szukał przykładu, sprawnie objaśniającego ten popkulturowy termin, może śmiało sięgnąć po film "Koty". Dzieło Toma Hoopera to bowiem słownikowy przykład krindżu, krindż na 250 proc.

Film jest adaptacją stworzonego na początku lat 80. musicalu Andrew Lloyda Webbera pod tym samym tytułem. Webber to jeden z absolutnych tuzów tej formy widowiska, autor muzyki do m.in. "Jesus Christ Superstar", "Evity" czy "Upiora w operze". Oparty na libretcie Trevora Nunna z Royal Shakespeare Company spektakl, wykorzystujący wiersze T.S. Eliota jako bazę, bił rekordy czasu wystawiania tak na West Endzie, jak i na Broadwayu. Nie trzeba być fanem musicali, by kojarzyć chwytającą za serce balladę "Memory", szczególnie w spektakularnym wykonaniu Elaine Paige.

Mamy zatem hitowy musical, pełną gwiazd obsadę (m.in. Judi Dench, Idris Elba, Rebel Wilson, a nawet Taylor Swift!), 100 mln dol. budżetu – plus pewnie dodatkowa jedna czwarta na bardzo intensywną promocję, bo film kreowany był na świąteczny hit. Do tego utytułowany reżyser za sterami. Co się stało, że Tom Hooper ("Jak zostać królem", "Nędznicy", "Dziewczyna z portretu") tak opacznie skalibrował projekt, o który ponoć walczył od lat?

Chybienie jest bowiem kolosalne. "Koty" na polskie ekrany trafiają dwa tygodnie po rynkach zagranicznych i krytycy już wydali werdykt: tak źle w kinie dawno nie było. Powiedzieć, że film Hoopera zmiażdżono w recenzjach, to nie powiedzieć nic. Na podstawie 246 tekstów portal Rotten Tomatoes wyliczył mu drastycznie niski wynik ocen pozytywnych – 18 proc. Wśród widzów – 54 proc. na podstawie 4,5 tys. opinii. Czyni to ten film najniżej ocenianą w 2019 r. produkcją.

"Koty" zostały przyjęte tak źle, że w efekcie stały się bohaterem sytuacji cokolwiek nietypowej. Otóż zaraz po wprowadzeniu filmu do kin pierwotne kopie wycofano, by zastąpić je wersją przemontowaną, z poprawionymi efektami specjalnymi. To nieco histeryczna, ale słuszna decyzja. Ktoś się bowiem tak spieszył w pracowni komputerowej, że w jednej ze scen pierwszej wersji Judi Dench, zamiast ręki kociej, z futrzastego kostiumu wystawia zwykłą, ludzką dłoń, do tego ozdobioną... pierścionkiem zaręczynowym.

Polacy zobaczą zatem wersję już po poprawkach. Nieśmiało podejrzewam jednak, że żadna dodatkowa ingerencja nie jest w stanie pomóc tej produkcji. Jasne, film może wyglądać lepiej czy brzmieć wyraźniej. Ale tu wracamy do odpowiedzi na pytanie o naturę błędu Hoopera. Problemem "Kotów" jest przede wszystkim ton całości. Absurdalna, całkowicie chybiona, krindżowa koncepcja.

Pokuszę się o tezę, że po części jest to wina czasów, w których powstało libretto. Lata 80. to specyficzny pod względem estetyki czas, królestwo wyrazistej, często przekraczającej kiczu, sztuki. Niektóre dzieła z epoki, jak muzyka Blondie czy "Powrót do przyszłości", przetrwały próbę czasu i stały się kultowe. Inne, jak muzyka The Bangles lub film "Xanadu" z Olivią Newton-John, co najwyżej bawią.

Sama koncepcja musicalu "Koty", w którym przez dwie godziny ludzie przebrani w futra i z pełnym kocim makijażem, wyśpiewują wzniośle operowe nutki o miłości, stracie i tęsknocie, wydaje się wybitnie "ejtisowa"; odjechana, absurdalna, przegięta na etapie samego założenia. No dobrze, jak szaleć to szaleć! Wiele kiczowatych przebojów sprzed czterech dekad do dziś cieszy tak ucho jak i oko, dlaczego nie ten?

Problemem "Kotów" jest jednak bycie serio. Film, owszem, ma kilka komediowych sekwencji, którym ton nadają charakterystyczni Rebel Wilson i James Corden, ale w porównaniu z uber patetyczną resztą wydają się one jeszcze bardziej dziwaczne i pasują jak pięść do nosa. Grubo ciosane żarciochy w klimacie "Druhen", a za chwilę Jennifer Hudson z kocimi wąsami i uszkami, płaczliwie zawodząca o nowe życie? Dziękuję, postoję. To zbyt schizofreniczne nawet dla najwytrwalszego widza.

Celowo niewiele piszę o fabule, bo, podobnie jak w musicalu, w filmie jej właściwie nie ma. "Koty" to seria wprowadzeń kolejnych postaci przez kolejne piosenki, niemal całkowicie wyrugowana z dialogów. Poza dobrą wolą nic muzycznych numerów nie klei, nie ma tu klasycznie rozumianej akcji. Co z tego, że słyszymy wokale utalentowanych artystów, jak Taylor Swift czy Jennifer Hudson, skoro ich piosenki – częściowo spatynowane mimo nowych aranżacji – posklejano monotonnie i koślawo.

Grupka kotoludzi w (postapokaliptycznym, bo ulice puściutkie?) Londynie marząca o podróży balonem do innego wymiaru? Czy to naprawdę fabuła filmu aktorskiego z Judi Dench, czy niefortunny żart? "Koty" Hoopera szwendają się jak upojona kocimiętką kicia, obijając od kolejnych latarni, bez celu, ładu i składu.

Najbardziej krindżowym elementem ultrakrindżowego musicalu Hoopera jest zdecydowanie stylizacja postaci. Dzięki technologii motion capture, wymyślnym kostiumom i charakteryzacji, aktorzy przemienili się w antropomorficzne kociska chodzące na dwóch nogach. Prężą się one, furczą, łaszą do siebie, jakby były, nie przymierzając, w szczycie rui. Ich taneczne wygibasy kapią od pożądania, układy choreograficzne pełne są ruchów niemalże frykcyjnych, a postawione ogonki wyglądają zdecydowanie fallicznie. A jednocześnie w oczy kolą gładkie, pozbawione śladu drugorzędowych cech płciowych łona.

Tak, w świecie "Kotów" i chłopcy, i dziewczynki mają między nogami tę samą nicość, co lalka Barbie lub losowo wybrany kosmita. I ta nicość jest tak niezręczna, tak uderzająca, że z jej powodu widz mimo woli uporczywie myśli o tym, co ona zastępuje. Dawno walka o odpowiednią kategorię wiekową nie miała tak niefortunnych skutków ubocznych. Naprawdę trudno uwierzyć, że ten film jest poważną, wysokobudżetową produkcją dużego studia, a nie efektem skutecznej akcji tajnej szpiegowskiej siatki psich agentów.



Anna Tatarska
Onet.Kultura
3 stycznia 2020