Chodź, matka czeka

W pytaniu syna skierowanym do ojca: "Tato, czy ty mnie kochałeś?", najbardziej przejmujące jest pełne napięcia i niepokoju oczekiwanie na odpowiedź, jakby od tego zależało dalsze życie Saszki. Owo pytanie o miłość jest lejtmotywem przedstawienia "Saszka. Sen w dwóch aktach" w reżyserii Wojciecha Urbańskiego w warszawskim Teatrze Współczesnym. A zarazem jest to pytanie stanowiące fundament, na którym rodzą się wszystkie pozostałe wątki i refleksje zawarte w spektaklu.

Rzecz w warstwie fabularnej wydawałaby się nadzwyczaj prosta, niczym specjalnym niewyróżniająca się spośród wielu podobnych zdarzeń. Jest to opowieść o relacjach rodzinnych. Oto do domu rodzinnego po długiej nieobecności powraca syn Aleksandr, Saszka (Borys Szyc). Ale dom, do którego wraca, nie jest już tym samym domem, który pamięta, ogniskiem rodzinnym. Podczas nieobecności Saszki zmarła matka, a wkrótce po niej odszedł jej mąż, ojciec Saszki. Zmarł na zawał serca. Nie mógł odnaleźć się po śmierci żony. Dla Saszki mieszkanie, dom, w którym się wychował, ma szczególne znaczenie, jest niejako depozytariuszem pamięci rodzinnej i potwierdzeniem tożsamości mężczyzny. Dlatego tak wielką wagę przywiązuje do ścian, mebli, otoczenia domu, bo każdy kąt nasiąknięty jest pamięcią o rodzicach i o wpajanych mu od dzieciństwa wartościach. Kultywuje tradycje rodzinne, widzi w tym ostoję wartości i obronę przed rozpadającym się dziś światem, który daleko odszedł od tego, co jest prawdą, dobrem i pięknem. Dlatego za wszelką cenę pragnie utrzymać dom rodzicielski. A to okazuje się wielkim problemem. Saszka ma rodzeństwo, cztery siostry (w tych rolach: Kinga Tabor, Kamila Tuboth, Monika Pikuła i Monika Kwiatkowska). Ale żadna nie została w domu, każda żyje już na swoim. Siostry, z wyjątkiem jednej z nich, Anny (świetna rola Moniki Kwiatkowskiej), nie są zainteresowane utrzymaniem domu, chcą go sprzedać i podzielić się pieniędzmi. Brat wchodzi w sytuację konfliktową z rodzeństwem, co kończy się jego przegraną. I tyle, jeśli chodzi o treści fabularne.

Pomiędzy

Ale to tylko warstwa zewnętrzna. Przedstawienie ma tzw. drugie życie. W spektaklu pojawia się nieżyjący już ojciec rodziny, Dmitricz (doskonała rola Janusza Michałowskiego). Możemy to odczytywać jako sceny z przeszłości, zwłaszcza gdy rozmawia ze swoim sąsiadem, Jurasikiem (lekko żartobliwie narysowana postać przez Damiana Damięckiego). Ale te retrospektywne sceny mieszają się z czasem teraźniejszym, wszak ojciec ukazuje się synowi i prowadzi z nim rozmowy na aktualne tematy, wśród których dominuje polecenie naprawy studni. Przy każdej wizycie ojca Saszka zadaje mu pytanie, czy kochał syna. Dmitricz był ojcem dość surowo wychowującym. Niewiele uczuć okazywał synowi, uważając go trochę za nieudacznika. Pewnie dlatego Saszka na ochotnika zgłosił się do służby wojskowej, by dowieść ojcu swej męskiej odwagi.

Owe spotkania ojca z synem odbywają się we śnie, a także podczas wizyt Saszki u dziwnego człowieka, Alberta (Sławomir Orzechowski), który niejako przenosi Saszę do innego świata. Bardzo pięknie i czytelnie przenikają się tu dwie diametralnie różne rzeczywistości. Każda z nich należy do innego porządku. Jedna to rzeczywistość stricte realna, czas, w którym bohaterowie żyją, funkcjonują, wchodzą ze sobą w relacje. To rzeczywistość widzialna dla wszystkich bohaterów. Druga to pogranicze metafizyki, zaświatów i snu. Ta rzeczywistość jest niewidzialna dla większości bohaterów sztuki. Funkcjonuje w niej Dmitricz, ojciec Saszki, to jego przestrzeń życia. Pojawia się tu także Saszka. Przestrzeń ta bywa widzialna, a może tylko odczuwalna również dla Alberta (interesująco poprowadzona rola przez Sławomira Orzechowskiego).

Jawa czy sen

Myślę, że łączenie obu tych rzeczywistości i przechodzenie jednej w drugą było najtrudniejszym zadaniem dla reżysera. Bardzo łatwo wszak można popaść w kiczowatość i narazić się na śmiech ze strony widowni. Tutaj wrażliwość i wyczucie przez reżysera granicy, której nie można przekroczyć, okazały się idealne. Reżyser nie "zagadał" do cna owej czułej i delikatnej przestrzeni, jaką jest życie wewnętrzne człowieka. Inteligentnie pozostawił publiczności miejsce na interpretację zgodnie z własnym widza porządkiem. Porządkiem związanym ze sferą duchowości.

Także świetna gra aktorów dowodzi znakomitego porozumienia reżysera z zespołem. Dzięki temu przedstawienie osiągnęło głębię i dodatkowy wymiar. A konsekwentnie prowadzona w całym spektaklu niespieszna narracja tworzy klimat właściwy dramatom Czechowa. To zauroczenie Czechowem młodego białoruskiego autora sztuki Dmitrija Bogosławskiego harmonijnie splata się z podobnym zainteresowaniem reżysera spektaklu Wojciecha Urbańskiego. A to przekłada się czytelnie na grę aktorską całego zespołu, w tym głównego bohatera. Przebywanie na granicy jawy i snu wymaga od Borysa Szyca jako Saszki niebywałej dyscypliny i dobrej relacji z pozostałymi aktorami, zwłaszcza z Januszem Michałowskim w roli ojca oraz ze Sławomirem Orzechowskim, postacią jakby z innego wymiaru. Borys Szyc wchodzi w te dwie różne rzeczywistości płynnie, komunikatywnie dla widza oddzielając je od siebie czasami tylko jakimś niuansem, aby nie przerysować i nie zagmatwać tego, co jest najistotniejsze w postaci Saszki. To trudna i udana rola aktora. A sceny rozmów Borysa Szyca jako syna z Januszem Michałowskim w roli ojca należą do prezentacji dobrego, interesującego aktorstwa, gdzie relacje między postaciami są nie tylko warsztatowo świetnie poprowadzone, ale i w pełni wiarygodne psychologicznie.

Postawione na początku pytanie, powracające raz po raz w czasie sztuki, pozostaje w zasadzie bez odpowiedzi. Dopiero na samym końcu, w finałowej scenie, podczas kolejnego spotkania Saszki z ojcem, pewnie gdzieś już na granicy życia ziemskiego i wiecznego, padają znamienne słowa ojca skierowane do syna: "Chodź, matka czeka". Odtąd już będą razem. Saszka nie musi więc pytać, czy ojciec go kocha, bo ma teraz oczywisty dowód ojcowskiej miłości. To najgłębiej przejmująca i najpiękniejsza scena w całym przedstawieniu. Scena, można powiedzieć, o charakterze teologicznym, będąca odważnym wyznaniem wiary.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
3 marca 2014