Choroby i urojenia

Tomasz Obara nie kryje swej niechęci do uwspółcześniania klasyki na siłę. Można nawet odnieść wrażenie, że bliższe są mu, jakby z przekory, te dzieła, które wydają się obciążone wyniesioną ze swej epoki formą, w których brak - choćby w tematyce - wyrazistych znamion aktualności i które poddają się trudniej zabiegom uwspółcześniającego makijażu.

Jest też chyba coś z gestu w tym, że spośród sztuk Molire\'a wybrał do kolejnej swej inscenizacji nie "Świętoszka" czy "Skąpca", a właśnie "Chorego z urojenia". Komedię bliższą farsie, posługującą się żartem chwilami dość grubym (ach, te dowcipy na temat lewatywy!), skrojoną bez psychologicznych niuansów i bez szczególnej dbałości o rygory dramaturgii (intryga wątła, akcja toczy się od sceny do sceny, a jej zwroty nie mają wiele wspólnego z samą intrygą), w której na dobrą - choć dla reżysera i aktorów raczej na złą - sprawę, poza Arganem brak w zasadzie żywych postaci. Rodzina i znajomi Argana, zwłaszcza zaś otaczający go lekarze, są figurami, karykaturami - i to postaw raczej niż konkretnych ludzi.

Inna rzecz, że właśnie na ich tle mocniej, ostrzej jawić się może sylwetka Argana - hipochondryka, drażliwego egocentryka, postrzegającego świat niemal wyłącznie przez pryzmat siebie i swoich (urojonych?) chorób, zarazem człowieka samotnego, zagubionego. Rzec można nawet, że im bardziej nierzeczywiste, marionetkowo-wycinankowe tło, tym bardziej plastyczna i żywa postać Argana. Tym dramatyczniejsza jego samotność.

Nie bez kozery najlepsze inscenizacje "Chorego z urojenia" czerpią moc z tego kontrastu. Nie bez przyczyny też ich powodzenie zasadza się na kreacji wybitnego aktora, obsadzonego w roli tytułowej. Grywali też Argana najwięksi, potrafiący łączyć talent komediowy z aktorstwem bez gatunkowych szufladek. A i pomni tradycji. Przecież rolą tą zszedł ze sceny (metaforycznie, ale dosłownie), czy może: pozostał na niej na wieki sam Molire, umierając w 1673 roku, jako Argan właśnie, podczas czwartego przedstawienia swojej ostatniej sztuki. Mówiąc dokładniej: na scenie doznał zapaści, umarł parę godzin potem. Ale dla symbolicznego wymiaru wydarzenia istotna jest nie godzina agonii, a naznaczona śmiercią chwila teatralna.

Pamięć o tym kontekście każe każdorazowo zastanowić się, jak dalece urojone były choroby Argana? Molire schodził ze sceny, plując krwią. Publiczność była ponoć przekonana, że tak jak Argan grał swe umieranie i że grając, nie wyszedł z roli. Kusząca to, bo cienka, granica między sztuką a życiem. Zwłaszcza gdy pamięta się o tych przypadkach, które dopisywały do legendy teatru inne zgony na scenie. Przedstawienie Obary przywołuje tę pamięć teatralną, acz nienachalnie. Zresztą Śmierć staje w finale nad Arganem, lecz zwraca się w stronę chóru doktorów, a i w naszą, widowni, stronę. Znać też w spektaklu pokorę wobec klasyki. Obara dba o konwencję, dystansując się do niej, ale lekko, delikatnie. Nie próbuje udowadniać na każdym kroku, że mamy tu do czynienia z ramotą, której zabawność ukazać można tylko błazenadą, ocierającą się o autoparodię śmieszność, na przykład samej formy teatralnej.

"Chory z urojenia" na deskach Współczesnego nie stara się być też współczesny przez dopisywane do tekstu akcenty, iż rzecz dzieje się tu i teraz. Owe gadżety nowoczesności, tak chętnie dorzucane dziś do dzieł klasycznych, te wszystkie telefony komórkowe, mikrofony, laptopy, elementy dzisiejszego stroju i obyczaju... Scenografia Anny Sekuły jest umowna, lecz i tradycyjna: schody, a za nimi wysokie, stylowe okno; pustawa przestrzeń daje tło dla wyrazistych, barwnych kostiumów, w których wyróżniają się - bawiąc widza - wielkie, mocno utrefione peruki. Są czytelnym znakiem nie tylko epoki, ale też silnie obecnej w tamtej modzie sztuczności, a z nią fałszu relacji międzyludzkich. Zjawiska tak ponadczasowego, że ułatwiającego widzom identyfikację z sytuacją na scenie.

Szczeciński spektakl stawia na tak pojętą współczesność i uniwersalność "Chorego z urojenia", nie ulega więc pokusie łatwych nawiązań do teraźniejszości. Nie ma w nim, jak było choćby w popularnym krakowskim spektaklu Giovanniego Pampiglione, żartów z tego, co dziś w mediach i wokół nas (na przykład Argan, grany przez Andrzeja Grabowskiego, bał się ptasiej grypy). Problem jednak w tym, że to, czego w przedstawieniu Obary nie ma, bo być nie miało, nie sprawia równocześnie, że jest w nim wszystko to, co miało być.

Uniwersalność opowieści o człowieku zostawionym samemu sobie i swym lękom z trudem przebija się tu przez jej stereotypowość. Tło, na którym widzimy Argana, jest płaskie, chłodne, ale i banalne, nijakie. Przesuwającym się przez nie postaciom brak na ogół wyrazu, drapieżności. Chyba jedynie Belina (Maria Dąbrowska) - kanciasta w ruchach, groteskowa w nienaturalnych, afektowanych reakcjach, to znów przypominająca modliszkę - ma w sobie niespokojną, groźną aurę, która jest przecież tak ważna dla tej sztuki. Para medyków - Pan Biegunka (Jacek Piątkowski) i Tomasz Biegunka (Adam Kuzycz-Berezowski) - to zabawny, podwójny portret cynizmu i głupoty, ale nie ma w nim - tak widocznej przecież w medycznym świecie według Molire\'a - osaczającej, opresyjnej atmosfery agresji i bezwzględności. Może i dlatego, że Argan, trochę w sprzeczności w stosunku do opisanych wyżej kontrastów, grany przez Wiesława Orłowskiego, grubo ciosany, ale słaby, brutalny - i bezradny, bawi wprawdzie, a z czasem budzi sympatię, nie jest jednak na tyle silną, odrębną osobowością, żeby mocniej zderzyć się z tłem i wykroczyć poza schemat roli burkliwego, lecz poczciwego, oszukanego przez otoczenie gapcia. Ten paradoks nie służy przedstawieniu - dramat Argana zostaje, co prawda, ukazany, właśnie dzięki temu, że na szarym tle, ale ponieważ ukazany zostaje dość blado, trudno mówić o dramacie prawdziwym, przejmującym.

Szkoda, że Obara, nie chcąc zakłócać czystości klasyki, nie spróbował śmielej wydobyć tego, co w niej przecież jest. A jest w niej nie tylko życzliwa wobec ludzkich przywar, unikająca osądzania zaduma nad śmiesznością naszych życiowych zabiegów i codziennych trosk, ale też surowa, bolesna refleksja nad samotnością w świecie gry pozorów, obłudy i ułudy, wyrachowania i podstępu. A także postępu. Czy też: tak zwanego postępu. W medycynie na przykład. Także w świecie zimnym, którego nie da się ogrzać pozorem zdrowego happy endu. Aniela (Kinga Piąty) i Kleant (Wojciech Sandach) padają sobie w ramiona, ale ci papierowi kochankowie (trochę za sprawą pary młodych, nienawykłych do konwencji aktorów) zdają się tylko mimowolnym potwierdzeniem powyższej konstatacji. Tymczasem ten świat, choćby ze względu na dylematy medyczno-etyczne, niestety zasygnalizowane jedynie cytatem z "Szoku przyszłości" Alvina Tofflera w programie spektaklu, wszystkich nas może wkrótce postawić wobec pytania o urojenie, jakim stanie się cała nasza egzystencja, życie w ogóle.

Znakami tego świata, i sygnałami innego, odważniejszego teatru, który nie musiałby przecież zdradzać klasyki, by zabrzmieć współcześnie, są w spektaklu Obary pozornie nieistotne, drugorzędne sceny. Sceny bez słów. Na przykład owo uparte dobijanie się do okna, rozkołysanego za nim, na linie, jednego z kochanków Beliny, Pana Czyściciela (Konrad Pawicki) - śmieszne, ale mające też w sobie coś z symbolu, nieuchronności i gwałtowności tego, co za szybą, poza nami. Albo inna błahostka - przebiegająca scenę Antosia (Anna Januszewska), w płaszczu rozdętym niesłyszalnym wiatrem, udrapowanym jak na postaciach z barokowych plafonów, w milczeniu głośniejszym od krzyku. W tych drobiazgach, znakach jest niepokój, którego nie ma kostucha z finału. I jest śmiech, którego nie słychać. A który boli.
(mi)



Artur D. Liskowacki
Teatr nr 4/04.2009
29 kwietnia 2009
Spektakle
Chory z urojenia
Portrety
Tomasz Obara