Ciągle idę po linie

Gdyby nie cierpiał z powodu miłości za młodu, pewnie nie włożyłby w rolę Antka Boryny tylu uczuć. Nikt też, tak jak on, nie potrafił grać roli podstarzałego amanta. O rolach, nałogach i gwałtowności charakteru Ignacy Gogolewski opowiada Henryce Wach-Malickiej.

Szczęśliwie wciąż jest pan aktorem wziętym, potrzebnym i komplementowanym, więc "niezmuszonym" przypominać się publiczności. A jednak dał się pan namówić Jolancie Ciosek na gigantyczny wywiad, który ukazał się w formie książki pt. "Ignacy Gogolewski. Od Gustawa-Konrada do... Antka Boryny". Wspomnienia pisuje wielu aktorów, ta książka zaskoczyła mnie jednak otwartością; także w sprawach osobistych.

Zawsze, kiedyś może więcej i częściej niż dzisiaj, moja osoba wzbudzała zainteresowanie. Te role, te kobiety, te małżeństwa, te prawdziwe i wymyślane konflikty artystyczne, nawet skandale... Taki to już zawód; prawdy i plotki o aktorach są chyba najczęściej uprawianą propagandą szeptaną, teraz drukowaną już bez żadnych zahamowań na łamach pism bulwarowych. Pomyślałem, że jestem w takim wieku, w którym warto pewne rzeczy wyjaśnić, a inne nazwać po imieniu. Mówię o sprawach prywatnych, bo one wpływały na moją kondycję zawodową. Aktor też człowiek, problemy i satysfakcje dopełniają jego wiedzy o życiu, a w konsekwencji pozwalają różnicować role, nasycać je emocjami. Często dzieje się też odwrotnie - wleczemy sprawy zawodowe do domu i komplikujemy sobie nimi życie osobiste. Gdybym nie miał za sobą naprawdę trudnych przeżyć, pewnie nie włożyłbym w Antka Borynę tyle zaciętości i buntu, za które chwalili mnie potem recenzenci. Właśnie wtedy skończyła się moja wielka miłość i tak się miotałem pomiędzy wściekłością, żalem i tęsknotą, że przeniosłem te uczucia, właściwie naturalnie, na Antka. Co nie oznacza, że nie kontroluję się, gdy gram! Chodzi o to, że samym warsztatem roli nie uciągniesz.

Wiele pańskich ról to bohaterowie pełni lęków, wątpliwości i wykluczających się, przynajmniej pozornie, uczuć. Ma pan tę ambiwalencję w charakterze?

Mam, choć zaczynałem od typowych amantów; mówiono, że to za sprawą warunków, głosu i sposobu bycia. Rola Antka Boryny była przełomem w tym sensie, że to był stuprocentowy chłop, a nie inteligent, arystokrata czy mieszczanin, których grywałem wcześniej. W rolach mężczyzn, powiedzmy - skłóconych z życiem, reżyserzy zaczęli mnie jednak obsadzać dość wcześnie, widocznie coś było na rzeczy. Jestem spod znaku Bliźniąt, a nie ma Bliźniaka, który przynajmniej raz na jakiś czas nie próbuje zbuntować się przeciw temu, co osiągnął. Jak się już zbuntuje, to często potem żałuje, ale taka huśtawka to fantastyczny materiał do grania. Mam w charakterze niecierpliwość, gwałtowność i potrzebę zmian, co wpływa na decyzje pozaartystyczne. Z tej to przyczyny objąłem przecież teatr w Katowicach. Lata 70. to był świetny okres w mojej karierze - dostawałem rolę za rolą, udzielałem wywiadów, dobrze zarabiałem. I właśnie dlatego, że było mi łatwo, a nie z powodu kłopotów, nagle poczułem potrzebę zmiany. Gruntownej, która w dodatku byłaby wyzwaniem; przecież ja mało znałem Śląsk...

I krótko pan u nas był - trzy lata.

Dla pani tylko trzy sezony, dla mnie aż trzy. Mimo średniego wieku, mówię o metryce, przed objęciem funkcji dyrektora Teatru Śląskiego to ja mało o życiu wiedziałem. Przyjechałem na Śląsk jako znany aktor, ale człowiek niespecjalnie doświadczony. Wyjechałem jako dojrzały mężczyzna.

Nie wszystkie plany udało się zrealizować?

Niektóre się udało, niektóre nie. Przede wszystkim marzyłem o rozpoczęciu budowy nowego budynku teatru; wielofunkcyjnego, o nowoczesnym zapleczu. No, cóż - jak wiadomo, teatr ciągle mieści się w starym gmachu... Myślę natomiast, że w sensie artystycznym pozostawiłem po sobie raczej dobre wspomnienia. Po sobie i po grupie młodych, którzy przyjechali ze mną i w Katowicach debiutowali, a dziś są w czołówce polskich aktorów. Ewa Dałkowska, Marek Kondrat, Krzysztof Kolberger. Zwyczaj zaczynania pracy poza stolicą dziś całkowicie zaginął w polskim życiu teatralnym. Ja przejąłem taką metodę od Aleksandra Zelwerowicza, z którego rąk przyjmowałem dyplom.

Dał pan szansę młodym, ale kiedyś i pan taką szansę otrzymał. Rolę Gustawa-Konrada, która rozpoczęła długoletnią karierę, dostał pan mając przecież zaledwie 24 lata.

Ale to nie ja miałem grać na przedstawieniu premierowym!!! Na to byłem, w opinii mistrzów, za młody. Ja tylko byłem dublerem Stanisława Jasiukiewicza, który na dwa tygodnie przed premierą poważnie zachorował. Sytuacja była naprawdę dramatyczna, a Aleksander Bardini nie miał wyjścia, więc podobno z rezygnacją powiedział: "Skoczcie po tego szczeniaka do palarni, niech próbuje". Czyli po mnie, bo ja tak przeżywałem tę rolę, chociaż byłem "drugi", że odpalałem papierosa od papierosa, w ogóle nie wychodząc z piwniczki-palarni. Palę, niestety, do dziś; można powiedzieć, że Gustaw-Konrad zawiódł mnie ku nałogowi!

Dobrze pan znosi stres?

Nikt dobrze stresu nie znosi, ale na tamtym przedstawieniu osiągnąłem szczyty koncentracji. W zespole i na widowni byli moi profesorowie, utytułowani koledzy, świat intelektualny, bo graliśmy te "Dziady" w setną rocznicę śmierci Adama Mickiewicza. Do dziś pamiętam takie uczucie, prawie fizyczne, że idę po linie. Dosłownie, po linie, z której w każdej chwili mogę się omsknąć. Ale doszedłem i zebrałem bardzo dobre, nie jestem hipokrytą, recenzje. Pani Jadwiga Horodyska namalowała nawet mój portret w tej roli.

Przeżył pan jeszcze kiedyś tak mocne emocje?

Tak, gdy grałem Kordiana. To była dziwna sytuacja, bo najpierw zagrałem tę rolę w Teatrze Telewizji, a potem w spektaklu w reżyserii Kazimierza Dejmka. Rolę w telewizyjnym przedstawieniu oceniono bardzo wysoko, a tę u Dejmka, najoględniej mówiąc, chłodno. Nie ma tu miejsca, by dociekać dlaczego tak się stało, ale warto pomyśleć o tym, że ta sama rola, w wykonaniu tego samego aktora i w nieodległym czasie, może być tak różna w realizacji. To ku uwadze recenzentów, którzy czasem zapominają, że na kształt scenicznej postaci składa się nie tylko wysiłek aktora.

Zagrał pan dziesiątki ról, postacie różnych proweniencji i z różnych epok, ale w tytule książki znalazł się tylko Gustaw-Konrad i młody Boryna. Rola Antka przełamała pańskie emploi, ale czy spodziewał się, że wręcz rozpęta ona dyskusję społeczną w stylu "Czy on się do tej roli nadaje?"

Ba, ja sam długo zadawałem sobie to pytanie. Gdy Jan Rybkowski złożył mi propozycję, byłem gotów ją odrzucić! A on wtedy wziął mnie pod włos i niby żartobliwie powiedział: "Słuchaj, starego Borynę zagra Hańcza, to skąd ja mu wezmę syna, jak ty się nie zgodzisz?" Ostatecznie przeważyły sugestie reżysera, według którego Antek miał być dumny i uparty, zawzięty i honorowy, pazerny i szczodrobliwy, rozpięty pomiędzy obowiązkiem a namiętnością. Proszę pani, nie ma aktora, który nie chciałby okiełznać takiej natury i stworzyć z postaci literackiej żywego człowieka. Więc ja już też chciałem, ale... pojawiły się trudności. Tym razem nie zaakceptowali mnie mieszkańcy Lipiec Reymontowskich, z których zdaniem Rybkowski bardzo się liczył. Dawali odczuć, że taki "paniczyk" jak ja nie da sobie rady z rolą chłopa z krwi i kości. To mnie rozzłościło, pojechałem na miejscowy targ koński i odstawiłem tam taki teatr, że mało brakowało, a rzeczywiście kupiłbym konia. Skończyło się na chwilowym opuchnięciu ręki (od przybijania ceny) i pogawędce przy kielichu. Resztę wątpliwości rozwiałem demonstrując wzorowo wywijanego obertasa, za którego do dziś dziękuję pani profesor Mieczyńskiej, która w szkole teatralnej "przeleciała" z nami wszystkie polskie tańce ludowe. Zagrałem potem dużo innych ról, zdarzały się znacznie trudniejsze, ale nie mam wątpliwości, że dla wielu widzów wciąż pozostaję Antkiem.

A dla mnie Szarmem z "Operetki" Witolda Gombrowicza w Teatrze Narodowym...

... którego też nie chciałem zagrać, bo byłem już mocno starszym panem, a Szarm to uwodziciel w rozkwicie wieku! Powiedziałem o tym Jerzemu Grzegorzewskiemu, a on tak popatrzył na mnie zza swoich drucianych okularków i powiedział: "Panie Inku, ale ja potrzebuję takiego wyliniałego lisa jak pan". Roześmiałem się i kupiłem ten argument; przecież świat pełen jest podstarzałych amantów, prężących się na widok młodziutkich dziewczątek! Karkołomne to było, niewiele zadań wymagało ode mnie tyle wysiłku, także fizycznego, ale to ulubiona rola.

Jest pan na scenie od ponad półwiecza i wciąż otrzymuje nowe propozycje; najnowsza to Ciaputkiewicz w "Grubych rybach" Michała Bałuckiego w Teatrze Polonia. Jakie plany na kolejny rok?

A to, co przyniesie Opatrzność. Z przyjemnością wracam do spektaklu "Żar" wg Sándora Máraiego w Teatrze Narodowym, 9 lutego gościć będziemy z "Grubymi rybami" w Teatrze Rozrywki w Chorzowie, dzień wcześniej wystąpię w Salonie Poezji Anny Dymnej w Gliwicach. Będzie okazja do spotkania ze śląską publicznością. Teraz najważniejsze są jednak święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, z okazji których za pośrednictwem "Polski Dziennika Zachodniego" przesyłam wiele serdecznych słów wszystkim Czytelnikom i moim Przyjaciołom. Nadal jesteście mi bardzo bliscy...



Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
23 grudnia 2008