Ciało i postaci-typy

Wychodząc z teatru, słyszałam jak inni mówili: "Nic z tego nie zrozumiałem." I pytali siebie nawzajem: "A Ty? Wiesz, o co w tym chodziło?". Tego typu głosów było sporo. I ja traktuję je jako wyznacznik tego, że przedstawienie się podobało. Bo czasami nie trzeba rozumieć, tylko czuć.

Witkacy jest twórcą niezwykłym pod każdym względem. On nawet żył w sposób odbiegający od przeciętnej normalności. A jego dzieła – pełne humoru i groteski, w gruncie rzeczy dotykają dramatu egzystencji. Nie ma takiego, kto by jednoznacznie i ostatecznie Witkacego prześwietlił. A próby wpisania jego twórczości w coraz to nowe rozważania – genderowe czy feministyczne – to znak, że ciągle jest ona niedookreślona. Jednego, czego nie wolno zrobić Witkacemu, to go jednoznacznie zaszufladkować.

By pokazać na scenie jakiekolwiek dzieło Witkacego bezwzględnie trzeba mieć na nie pomysł. W bielskiej realizacji „Nowego Wyzwolenia” potencjał był, ale niestety artyści nie do końca go wykorzystali. Jakby się sami siebie w pewnym momencie przestraszyli.

Z założenia w bielskim „Nowym Wyzwoleniu” miało nie być fabuły, a jednak to, co się działo na scenie w jakiś sposób można ze sobą połączyć. Przed premierą miałam nadzieje na większe abstrakcje i szaleństwo, a koniec przedstawienia zupełnie mnie rozczarował. Trudno mi powiedzieć, czy taki był zamiar twórców spektaklu, ale dla mnie przesłanie bielskiej wersji „Nowego Wyzwolenia” jest bardzo jednowymiarowe. Postaci w białych strojach (w tych rolach Sabina Głuch i Grzegorz Czorny/Janusz Jachnik) do złudzenia przypominają sanitariuszy, a ostatnia scena kojarzy mi się ze śmiercią kliniczną. Czy taki klucz odczytania Witkacego jest atrakcyjny? Śmiem wątpić. Na szczęście na scenie pojawiła się plejada typowo Witkacowskich postaci-typów i choćby tylko z tego powodu trzeba ten spektakl zobaczyć. 

Siedząc na widowni miałam wrażenie, że aktorzy świetnie się w swoich rolach czują. Julia Wyszyńska – występująca gościnnie na bielskiej scenie - pokazała na czym polega prawdziwe aktorstwo. Pomimo kontuzji nie odwołała premiery, a jej nieplanowany przecież opatrunek na kolanie ostatecznie świetnie współgrał z jej rolą. Grana przez aktorkę Zabawnisia była trochę niewinną, trochę zalotną dziewczyną. Kulała, ale nie odbierało jej to ani gracji, ani wdzięku. Wręcz przeciwnie. Nawet w bardzo trudnych scenach, w których wymagana była wysoka sprawność fizyczna, usztywniona noga Zabawnisi świetnie się prezentowała. Była trochę taką wyeksponowaną Gombrowiczowską łydką. Julia Wyszyńska świetnie operuje swoim głosem i ma w sobie wyjątkową naturalność. Na początku, stojąc na scenie, witała wchodzących gości, stawiając ich nieraz w niewygodnych sytuacjach. Pytała, jak się czują i czy siebie nawzajem znają, skoro mają ubrane identyczne koszule. Druga aktorka - Marta Gzowska-Sawicka do tej pory nie miała chyba w bielskim teatrze okazji, by pokazać się publiczności od tak wyrazistej strony. Wcześniej jedynie może w „Rewizorze” (w reżyserii Łukasza Czuja) pokazała próbkę swej silnej kobiecości. W „Nowym Wyzwoleniu” wypadła świetnie. Była biseksualną modliszką – pełną wdzięku i erotyzmu, która próbowała manipulować innymi. Rewelacyjny również był Rafał Sawicki, zwłaszcza w przemyślanej scenie z bicepsem. Miał też do wygłoszenia bardzo dobry monolog, w którym wznosił się, niczym mickiewiczowski Konrad ku miejscu, gdzie „graniczy Stwórca i natura”. Szkoda tylko, że Sawicki sprawiał wrażenie, jakby nie wierzył w to, co mówi. Monolog sam w sobie był śmieszny więc spokojnie mógłby być zagrany zupełnie na poważnie – efekt byłby wówczas bardziej zaskakujący. Tomasz Drabek w roli Ryszarda III niepotrzebnie pozwolił się zamknąć w pewnym, dobrze sobie znanym schemacie. Jego postać znowu miała sporo z małego chłopca ( a w tych rolach Tomasz Drabek jest często obsadzany). Na szczęście aktor w kilku momentach przełamał ten schemat i pokazał demona, który w nim siedział i domagał się wojny. Taki Tomasz Drabek jest zdecydowanie bardziej wiarygodny. W jednej z ostatnich scen pojawia się Jadwiga Grygierczyk jako Joanna Wężymordowa. Staje się już powoli nudne to, że ta aktorka w kilku bielskich produkcjach zamyka spektakl. Wystarczy wspomnieć tu „Tak wiele przeszliśmy, tak wiele przed nami”, „Norymbergę”, a teraz jeszcze „Nowe Wyzwolenie”. I to ostatnie przedstawienie dużo traci w momencie wejścia na scenę Jadwigi Grygierczyk. Spada energia, a jej aktorstwo za bardzo kontrastuje z tym, co reprezentują inni artyści. Ma to swoje uzasadnienie, bo właśnie od takiej matki pewnie chce się wyzwolić Florestan (w tej roli Rafal Sawicki). Tylko, że mnie to zupełnie nie przekonuje. Witkacy domaga się interpretacji wielotorowej, nie tak oczywistej, jak potrzeba uwolnienia się spod jarzma nudnej, poważnej matki.  

Spektakl można nazwać niezwykle cielesnym. Florestan się masturbuje, potem mimochodem się obnaża, a Tatiana (Marta Gzowska-Sawicka) i Zabawnisia raz po raz namiętnie się całują. Ciągle ktoś kogoś dotyka, przytula, popycha. Te interakcje są ogromną siłą tego przedstawienia. Nie ma tu żadnego przesytu. Wszystko jest przemyślane i wyważone. Szkoda tylko, że w pewnym momencie to się urywa. Można mieć wrażenie, że przedstawienie zostało wyreżyserowane przez dwie różne osoby. Być może faktycznie byłoby tak, że gdyby nie zatrzymać tej eksplozji energii, w pewnym momencie mielibyśmy na scenie jedną, wielką orgię. Ale co z tego? Osobiście w przypadku bielskiego „Nowego Wyzwolenia” wolałabym oglądać na końcu orgię niż kiczowatą scenę, w której bohaterowie idą w stronę światła.



Anna Hazuka
Dziennik Teatralny
16 października 2010
Spektakle
Nowe Wyzwolenie