Ciemny znak zapytania

Dama w czerniach na krześle popija z gwinta w nieśmiałym cieniu z boku sceny, melancholijnie czekając na chwilę, w której będzie mogła stać się szczurem. Na głowie gustowny czepek, chyba z koronki. I rytuał: odkręcanie, przechylanie, niesłyszalne westchnienie ulgi kolosalnej - bo przecież gdy pocieszycielka wpływa w człowieka, jest nieuchronnie tak, jak by Jezus Chrystus szedł przez gardło - zakręcanie w finale. Amen. A wszystko to dama czyni w rytmie arystokratycznym, niespiesznie, miękko. Ot, pasjans.

Zmierzchem jesiennym pasjans klinowania w złocistej komnacie z widokiem na park w mgle. Koronkowy czepek, długa suknia. I przejście pięćdziesięciogramowego Zbawiciela. Amen. Doskonałe czółenka na wysokim obcasie. I kolejna lufencja. Amen. Noga jak nieskończoność, marząca o czymś na drugiej nieskończoności. I odkręcanie. Amen. Twarz nieruchoma, godna alabastru. I następna ulga. Amen. Powłóczysta kontemplacja powietrza. I znów powolny przechył szklanego walca. Amen. Gdyby Leonardo ją malował, nadałby dziełu tytuł „Dama z łasiczką łącką”. Korale... No właśnie. Miała korale, czy nie miała korali? Czyżbym nie pamiętał? Dziwne.

Dziwne, bo dama w czerniach na krześle popijająca z gwinta w nieśmiałym cieniu z boku sceny – została w głowie solidniej niż cała reszta przedstawienia. O wiele solidniej i z detalami, a tu naraz problem korali. Przecież było tak: po seansie „Marsz, marsz Gombrow...ski”, który na motywach opowiadania Witolda Gombrowicza „Szczur” ułożył, w białostockim teatrze lalek wyreżyserował i scenografią okrasił Christoph Bochdansky, zasiedliśmy z kolegami do kolacji, jak się okazało – długawej. Gadane było o tym i owym, o wszystkim, na przykład o ostatnim meczu Barcelony. Były żarty, wspominki, śpiewy nawet. A później noc, sen. O świcie zaś pierwsze, co do głowy przyszło, to właśnie ten obrazek: dama w czerniach na krześle popijająca z gwinta w nieśmiałym cieniu z boku sceny. To i niewiele więcej.

Białostocki seans jest, by tak rzec, nie-pamiętny. I nie w tym problem, że – wyłączając damę – cała reszta scenicznych kształtów jakaś mętna jest, rozmyta, bez wyrazu. Nie. Wyraźne i zabawne jest drzewo, wyraźny i zabawny jest mały domek, chyba z pluszu, wyraźny i zabawny jest taboret, co się wciąż przewraca, gdyż ma jedną nogę krótszą, wyraźna i zabawna jest zbójecka maczuga, wyraźny i zabawny jest też finałowy szczurek z bardzo długim ogonem oraz jego echo – gigantyczny szczur o białych łapach. Są wyraźne krzesła, wyraźne szachy i wyraźnie widać, że aktorzy grają w prywatnej odzieży. I od samego początku nie ma wątpliwości, na czym polega naczelny chwyt inscenizacyjny. Oto próba. Trupa teatralna stara się nadać sceniczny kształt czytanemu na głos przez reżysera opowiadaniu Gombrowicza. Jest bardzo pociesznie. Żarciki sypią się obficie, elementarne zadania aktorskie rozkwitają, śmigają rekwizyty. Jest lekko, przyjemnie, bezstresowo. Powtarzam: problem nie w mętności kształtów i nie w aktorskiej sztuce, choć radziłbym miarkować groteskę gestów oraz intonacji, bo bez wstrzemięźliwości wylądować można na terenie pretensjonalnego amatorstwa. Problem w braku tajemnicy. Żaden kształt, żaden gest, żadna intonacja – nic nie nakłania do pytań. Nic poza damą. Wszystko jest pustawe, jednoznaczne, gładkie. Tylko w damie jest coś nieokreślonego, dwuznacznego. Aż do chwili, w której okaże się, że zagra kluczowego gryzonia – samotna dama z flaszką drażni, uwiera, prowokuje do myślenia. Jest ciemnym znakiem zapytania. Jest jak każde ze zdań opowiastki Gombrowicza.

W żadnym punkcie tej prostej, bez mała bajkowej gawędy o drażnieniu byłego sędziego, Skorabkowskiego, przez zbója, zwanego Huliganem, gawędy o wiecznym procederze lepienia, przykrawania, wygładzania jednego człowieka przez drugiego człowieka na obraz i podobieństwo wyobrażeń drugiego człowieka, w żadnym punkcie tej dla Gombrowicza fundamentalnej fabuły – nie ma pewności, czy pisarz kpi, czy o drogę pyta. Nie wiadomo jak, ani w którym punkcie zdania żart przepoczwarza się w ciemność. Wszystko właśnie tak się kolebie od początku do końca. Prościej mówiąc, „Szczur” nie jest bezpieczną zabawką dla dzieci, miłą w dotyku, ciepłą zabawką – jak białostocki seans – nie stwarzającą żadnych problemów. Kolosalny Huligan karleje nagle, karleje i cichnie na widok tytułowego gryzonia. Gombrowicz wyznaje: „Gdyż niepojętym zrządzeniem Natury każdy nawet najmocniejszy człowiek ma na tym świecie przeznaczoną sobie jedną jedyną rzecz, która jest mocniejsza od niego, która jest nad niego i której nie może znieść. (...) Nie mógł wytrzymać szczura! Był słabszy od szczura. Bóg raczy wiedzieć dlaczego.” W białostockim seansie nie ma jadu tych słów.

Starą prawdę trzeba przypomnieć. Gombrowicz należy do grona tych prozaików, których dzieła tak mocno tkwią w języku, że próby nadawania im innych form istnienia prawie zawsze kończą się ich śmiercią. Rzadko, bardzo rzadko, od wielkiego dzwonu udaje się teatrowi znaleźć formę sceniczną zdolną udźwignąć językowy ogrom opowiadań lub powieści Gombrowicza. Może więc lepiej dać sobie spokój z adaptacjami? Może też lepiej by było, gdyby Christoph Bochdansky nie niepokoił ciemnego znaku zapytania, pijącego z gwinta w nieśmiałym cieniu z boku sceny, żadnymi innymi kształtami? A jeśli o korale chodzi, to obstawiam, że ich nie było.        



Paweł Głowacki
Dziennik Teatralny
23 października 2012