Cieszę się, że miałem odwagę

- Jeśli ktoś uzna, że moje teksty są warte, by pokazać je na scenie, to będę szczęśliwy. Mam nadzieję, że jeśli pojawią się na scenicznych deskach, to będą przynosić ludziom zabawę, zadumę, ale i pewną refleksję.

Z Piotrem Bułką, aktorem Teatru Zagłębia w Sosnowcu i autorem "Poczekalni" rozmawia Agnieszka Kiełbowicz.

Agnieszka Kiełbowicz: Spotykamy się przed premierą napisanej przez pana sztuki, zatytułowanej „Poczekalnia". Co spowodowało, że młody aktor odczuł potrzebę napisania sztuki teatralnej? Czy u podstaw tej decyzji znalazły się jakieś szczególne wydarzenia?

Piotr Bułka: Takim szczególnym wydarzeniem było to, że moja mama po trzydziestu latach pracy stwierdziła, że dojrzała do tego, by zrobić monodram. Wtedy pomyślałem, że nie może to być tekst już wcześniej napisany, że musi to być coś osobistego, coś, co będzie specjalnie dla niej. Razem z mamą stwierdziliśmy, że może ja coś napiszę. W naszych wspólnych rozmowach pojawił się pomysł nie tyle na spektakl, ale na postać, na tę właśnie kobietę. I tak to się zaczęło. Z opowieści, z rozmów zaczął powstawać jej obraz, pojawiały się kolejne niestworzone i skomplikowane sytuacje, które składają się na historię jej życia. Tak powstała „Poczekalnia".

Wiemy już, że w monodramie główną rolę gra pańska mama. Kim jest główna bohaterka „Poczekalni"?

Bohaterka jest kobietą lekkich obyczajów, która nie żyje, jest w bliżej nieokreślonym miejscu (nie możemy tego nazwać czyśćcem) i nie wie, gdzie trafi - do nieba, czy może do piekła. Czekając na decyzję, gdzie tak naprawdę jest jej miejsce, rozpoczyna swój rachunek sumienia, spowiedź życia, czyli to, co zrobiła źle, co dobrze, czego nie zrobiła, a co niestety zrobiła. Wszystko to składa się na zabawną, ale i tragiczną plątaninę historii z jej życia.

„Poczekalnię" zarezerwował pan wyłączenie Grażynie Bułce?

Pisałem wyłącznie dla jednej osoby. Pisząc tak bardzo osobisty tekst, dziwnie czułbym się widząc na scenie inną aktorkę.

Czy długo musiał pan przekonywać dyrektora Korezu, Mirosława Neinerta, aby zdecydował się wystawić tę sztukę?

Nie trzeba było go w ogóle namawiać. Stwierdzenie „Bułka robi monodram" było wystarczające, by przekonać dyrektora Neinerta. Nie było mowy, żeby go nie wystawić w Korezie.

Jak zareagowała Joanna Zdrada, którą poprosiliście o zajęcie się reżyserią?

Asia pracowała z mamą przy dwóch spektaklach, przy „Jakobim i Leidentalu" w Teatrze Śląskim Katowicach i „Białym małżeństwie" w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Zastanawiając się nad tym, kto mógłby wyreżyserować ten tekst, jedyną osobą która przychodziła nam na myśl, była właśnie ona. Trafił do nas jej abstrakcyjny sposób myślenia, podobny do naszego i byliśmy pewni, że tylko ona powinna się tym zająć. A jak zareagowała? Kiedy mama złożyła jej propozycję, od razu się zgodziła.

W jaki sposób przebiegła współpraca pomiędzy reżyserką, a aktorką i autorem, będącym w tak bliskich relacjach emocjonalnych z wykonawczynią?

To była bardzo dobra współpraca. Nie było między nami żadnych tzw. ścięć. Pracę rozpoczęliśmy od przesłania tekstu Asi, od jej uwag, dotyczących tekstu, po czym spotykaliśmy się we trójkę i doprowadzaliśmy go do kształtu, w jakim jest obecnie. Każde z nas upierało się oczywiście przy swoich propozycjach, jednak potrafiliśmy znaleźć złoty środek i porozumieć się między sobą, bo przyświecał i nadal przyświeca nam wspólny cel – osiągnąć sukces.

Styczeń 2014 roku obfituje w dwa ważne dla pana wydarzenia. Z jednej strony piątkowa premiera „Poczekalni", a wcześniej premiera spektaklu „Eugeniusz Bodo – Czy mnie ktoś woła?", która odbyła się na początku miesiąca. W spektaklu Rafała Sisickiego wcielił się pan w rolę Młodego Bodo, z czasów jego największej popularności. W jaki sposób reżyser „wpadł" na to, by zaproponować panu tę niezwykle atrakcyjną rolę?

Podobno, kiedy Rafał rozmawiał z koleżanką w Warszawie, przedstawiając jej swój pomysł na spektakl, na jej pytanie „Kto ci to zagra?", stwierdził, że ma takiego chłopaka w Sosnowcu. Rzeczywiście, Rafał od początku miał w głowie moją postać. Pojechałem do niego do Warszawy, żeby sprawdzić czy sprostam wokalnie tej roli. Po kilku godzinach stwierdziliśmy, że jest to możliwe i wkrótce rozpoczęliśmy próby.

Tytułowa rola w spektaklu o Eugeniuszu Bodo, oprócz konieczności posiadania sporego warsztatu aktorskiego, wymaga także umiejętności wokalnych i tanecznych. Rozumiem, że wszystkie te zalety reżyser dojrzał w panu, zanim zdecydował się na współpracę. Wiadomo także, iż dla Rafała Sisickiego było to ważne przedstawienie, do którego przygotowywał się od dawna. Podejrzewam też, że oczekiwania odnośnie do głównej roli mogły być szczególnie wysokie. Czy trudno było tym oczekiwaniom sprostać?

Było bardzo trudno. Ta rola była ogromnym wyzwaniem. Skończyłem łódzką Szkołę Filmową, a nie szkołę wokalną. Publicznie, pierwszy raz zaśpiewałem na egzaminie z piosenki na drugim roku studiów. Wcześniej wręcz bałem się śpiewać. Dopiero w szkole odkryłem, że nie mam z tym większych problemów. Ale kiedy otrzymałem piosenki Eugeniusza Bodo i to dwadzieścia dwa utwory, nie będę ukrywał, że byłem przerażony i spędzało mi to sen z powiek. Praca z Adamem Snopkiem, odpowiedzialnym za przygotowanie wokalne, rozpoczęła się trzy tygodnie przed rozpoczęciem prób do spektaklu. Intensywnie pracowaliśmy po kilka godzin dziennie, by osiągnąć założony efekt.
Jeśli chodzi o wymagania i oczekiwania, były one ogromne. Zarówno od strony reżysera, jak i pani dyrektor Doroty Ignatjew oraz pana dyrektora Zbigniewa Leraczyka, w których miałem duże wsparcie. Było to mobilizujące, pomocne, ale i bardzo trudne. Jednak z czasem piosenki z repertuaru Eugeniusza Bodo stawały się coraz „łatwiejsze", melodia coraz bardziej znana, i wszystko składało się na spójną całość. To jest oczywiście wielka zasługa reżysera, Rafał Sisickiego, który dał nam dużą swobodę i zaufał. W efekcie naszej wspólnej pracy, wyklarowała się postać Bodo, od chłopaka, który przyjeżdża do Warszawy bez własnego fraka, do wielkiej gwiazdy, która podbija serca kobiet.
Nie ukrywam, że przy pracy nad rolą bardzo pomógł mi Jakub Lewandowski, nasz choreograf. Duża część postaci Eugeniusza Bodo, to właśnie jego zasługa. Jego praca ze mną i jego wkład w tę pracę. Wcześniej miałem okazję współpracować z Kubą, przy okazji zastępstwa w spektaklu „Hotel nowy świat" w Bielsku-Białej i wiedziałem, że mogę mu zaufać. To okazało się niezwykle pomocne. Było trudno, ale wychodzę z założenia, że nie ma takich celów, których nie da się osiągnąć. I ta maksyma towarzyszyła mi przez cały czas trwania prób.

Sosnowiecki spektakl nie jest jedynym muzycznym przedsięwzięciem, w którym bierze pan udział. Występuje pan w dwóch spektaklach Teatru Rampa w Warszawie – „Tango Piazzola" w reżyserii Witolda Mazurkiewicza i Roberta Talarczyka oraz „Awantura o Basię" wyreżyserowanym przez Cezarego Domagałę. Czy repertuar muzyczny jest panu bliższy od dramatu?

To trudne pytanie. Wychowałem się przy mamie aktorce w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Jako dziecko siedziałem na widowni obserwując aktorów, zafascynowany tym światem. Zostałem wychowany w atmosferze teatru dramatycznego. Nie ukrywam, że spotkanie z teatrem muzycznym było czymś dziwnym, trudnym i niepewnym. Niemniej, grając Eugeniusza Bodo czuję się w tej roli dobrze. Lubię śpiewać i lubię taniec, który nie sprawia mi problemów, a wręcz daje wiele przyjemności. Cieszę się, że miałem odwagę spróbować swoich sił w spektaklach muzycznych, wiem, że jest to repertuar, który mnie interesuje. Jednak bliższy jest mi chyba teatr dramatyczny.

W różnych źródłach różne spektakle podawane są jako pański teatralny debiut. Raz jest to rok 2009 i rola Pana Młodego w spektaklu „Zoriushka" w reżyserii Marcina Brzozowskiego w łódzkiej Szwalni, innym razem rok 2011 i rola Sorkowa w „Mistrzu i Małgorzacie story" w reżyserii Roberta Talarczyka w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej. Która z tych ról powinna przejść do pana biografii jako debiut?

Z „Zoriushką" w reżyserii Marcina Brzozowskiego związana jest ciekawa historia. Był to spektakl z II roku ze szkoły filmowej. Otrzymaliśmy wówczas od Richarda Demarco zaproszenie na Fringe Festival do Edynburga i stwierdziliśmy, że „Zoriushka" będzie ciekawą propozycją, ponieważ była to kompilacja dwóch tekstów: „Letników" Gorkiego i „Tlenu" Wyrypajewa. Była to instalacja muzyczno - ruchowa, którą zagraliśmy osiem razy podczas festiwalu. Dla studenta, który po raz pierwszy uczestniczy w największym festiwalu teatralnym na świecie było to niesamowite doświadczenie. Następnie spektakl przenieśliśmy do prywatnego teatru Marcina, do Szwalni, jako pokaz warsztatu studentów.
Debiutem teatralnym jest bez wątpienia „Mistrz i Małgorzata story" w Teatrze Polskim w Bielsku – Białej, wyreżyserowany przez Roberta Talarczyka. Jest to spektakl, który będę wspominał bardzo ciepło, zwłaszcza, że debiutowałem w teatrze, na którego widowni zasiadałem od dziecka i w dodatku z mamą na scenie. Jako młody aktor otrzymałem kredyt zaufania, który mam nadzieję, udało mi się spłacić i Robert Talarczyk jest nadal zadowolony z tego, co zrobiliśmy. Niesamowitym uczuciem było też zobaczyć wypełnioną po brzegi widownię. To jest coś, co będę bardzo miło wspominał do końca życia.

Czy po udanej premierze zamierza pan kontynuować zawód dramatopisarza, czy jest to może jednorazowe wydarzenie w pańskim życiu artystycznym?

Nie ukrywam, że mam pomysły na kolejne sztuki. Jeden scenariusz jest już prawie gotowy, ale na razie nie będę zdradzał szczegółów. Nigdy nie będę zestawiał swojej osoby z dramaturgami, takimi jak Paweł Demirski czy Tomasz Śpiewak, z którym współpracowałem przy „Korzeńcu". Ja traktuję to jako hobby. Jeśli ktoś uzna, że moje teksty są warte, by pokazać je na scenie, to będę szczęśliwy. Mam nadzieję, że jeśli pojawią się na scenicznych deskach, to będą przynosić ludziom zabawę, zadumę, ale i pewną refleksję.

Dziękuję za rozmowę.



Agnieszka Kiełbowicz
Dziennik Teatralny Katowice
31 stycznia 2014
Portrety
Piotr Bułka