Co się stało z dulszczyzną?

Kim dziś byłaby Dulska? Prężnie działającą bizneswoman, wojującą anty(?)feministką, czy może niespełnioną artystką, która próbuje realizować się na innym polu kosztem swoich bliskich? Czy dla takiej kobiety jak Aniela Dulska jest jeszcze miejsce we współczesnym świecie?

We wnętrzu typowego mieszczańskiego pokoju wszystko ma swoje ściśle określone miejsce. Delikatny wzór tapet subtelnie komponuje się z jasnymi i drewnianymi meblami w stylu art deco oraz pięknym piecem kaflowym, jaki dziś już bardzo trudno spotkać. Jest czysto, nic nie poniewiera się po podłodze, a zajmujące centralne miejsce kanapę i fotel przykrywają białe narzuty. W pokoju panuje półmrok. Po chwili zjawia się kobieta. Ubrana w szlafrok, rozczochrana, snuje się po pokoju od drzwi do drzwi. W jej powolnych ruchach i w wyrazie twarzy widać zmęczenie i rezygnację. Jakby zmagała się z myślą o rozpoczęciu kolejnego dnia. Trudno uwierzyć, że tą kobietą jest pani Dulska z komedii Zapolskiej. Zawsze kojarzyła się z osobą energiczną, o głowie wysoko zadartej do góry, z dumą stawiającą czoła całemu światu. W spektaklu Agnieszki Glińskiej jest inaczej.

Dopiero po dłuższej chwili Dulska rozpoczyna swój poranny rytuał. Z pamięci, niemal automatycznie wyrzuca z siebie słowa, które uruchamiają cały dom. Zaczyna się codzienny teatr domu pani Dulskiej, w który zaangażowani zostają nie tylko członkowie jej najbliższej rodziny, ale również służba, sąsiedzi, lokatorzy i krewni. Ta pozornie niezależna kobieta, niczym demiurg, stwarza i kontroluje wszystko, co dzieje się pod jej dachem. Nikt nie może oprzeć się jej silnemu wpływowi opartemu z kolei na potrzebie zachowania pozoru. To on warunkuje wszystkie działania Dulskiej, które prowadzą do – no właśnie, do czego?

Swoją Moralność pani Dulskiej Glińska osadziła w latach 20. Nie bardzo jestem w stanie wyobrazić sobie powody takiego przesunięcia w czasie. Tym bardziej, że odbywa się ono niekonsekwentnie. O ile scenografia Agnieszki Zawadowskiej rzeczywiście oddaje klimat, jaki mógł tworzyć wygląd takiego mieszkania, o tyle kostiumy wprowadzają pewien chaos. Jest to widoczne szczególnie w dwóch momentach: kiedy Zbyszko przynosi suknię ślubną dla Hanki (zdecydowanie bliższą modzie lat 90.) oraz podczas jego rozmowy z Julasiewiczową, którą oboje przeprowadzają, stojąc „na śniegu” w kolorowych, puchowych kurtkach. Podobny chaos pojawia się w organizacji ruchu na scenie. Trudno się połapać, które drzwi są wejściowe, które prowadzą do pokoju Dulskich, gdzie właściwie mieszka Hanka. Wszystkie te, pozornie drobiazgowe uwagi, mają swoje konsekwencje w odbiorze całości. I pewnie można by je spokojnie  zbagatelizować, gdyby nie inne niezrozumiałe „dziwności” tego spektaklu.

Chociażby taniec, który kilkakrotnie powraca na scenę w wykonaniu różnych bohaterów. Bardzo efektownie wygląda zabawa Zbyszka z siostrami. Ale akurat ona wpisuje się w prezentowaną historię, jest jej częścią. Zdziwienie jednak budzą inne momenty, w których ni stąd ni zowąd np. pan Dulski wyskakuje zza drzwi z parasolem i zaczyna obtańcowywać wijącą się na biurku małżonkę. Ani to smaczne, ani zabawne i właściwie nie wiadomo po co. Jeżeli reżyserka chciała urozmaicić przedstawienie muzyczno-tanecznymi wstawkami, to doceniam jej intencje, jednak same dobre chęci, jak wiadomo, nie wystarczą – a w szczególności w teatrze.

Jedyne, co rzeczywiście broni się w tym spektaklu (a przynajmniej częściowo), to aktorstwo. Świetna jest przede wszystkim Monika Krzywkowska jako Dulska, której władczość jest w stanie autentycznie zdominować pozostałych bohaterów. Mimo to bardzo dobrze prezentuje się też młodsza część zespołu: Marcin Januszkiewicz jako zadziorny, choć tchórzliwy lekkoduch Zbyszko, Marta Juras i Monika Pikuła w rolach jego energicznych młodszych sióstr, a także Weronika Nockowska jako dwulicowa kuzynka Julasiewiczowa. Ogromną radość wśród publiczności, nie bez powodu, wzbudza także Wojciech Żołądkowicz wcielający się w rolę poskromionego małżonka-spacerowicza. Potrzeba bowiem sporo umiejętności, aby mając zaledwie kilka epizodycznych wejść na scenę i tylko jedną kwestię do wypowiedzenia zbudować dość wyrazistą postać, której zjawienia się nie sposób przeoczyć. Nieco odstaje natomiast Natalia Rybicka (Hanka), która zbyt łatwo miota się pomiędzy miłością, dobrocią, a złością i poczuciem własnej krzywdy. Przechodzi od jednego stanu w drugi z taką lekkością, że trudno uwierzyć w szczerość któregokolwiek z nich.

Gdyby próbować znaleźć odpowiedź na pytanie: kim dziś byłaby Dulska? na podstawie spektaklu z Teatru Współczesnego, byłoby to problematyczne. Glińska zdaje się po prostu inscenizować historię napisaną prawie 100 lat temu, z której dla współczesnego widza niewiele wynika. Bo jaki dziś mógłby wyniknąć skandal z faktu wynajmowania pokoju kobiecie lekkiego prowadzenia się czy też „nieostrożności” syna w korzystaniu z życia? Nasza współczesna moralność nie zajmuje się już takimi problemami. Być może to właśnie jest problem naszego świata, że rzeczy wynaturzone przyjmujemy jako normalne, jednak cofnąć tej sytuacji już się nie da. Warto by więc poszukać raczej argumentu za tym, że tekst Zapolskiej nie jest tak całkiem anachroniczny i że Dulska – choć w nieco innej postaci – żyje i ma się dobrze również dzisiaj. W przedstawieniu Glińskiej zdecydowanie mi tego zabrakło. Nawet tak już oklepane hasło „dulszczyzny” rozumianej jako hipokryzja i dążenie do zachowywania pozorów traci w nim swoją ostrość i staje się jedynie pretekstem do nieustannego przerzucania na scenie czystych koszul, obrusów i bielizny, przykrywania i odkrywania różnych elementów. Takie metafory prania brudów oraz zakrywania tego, co niewygodne, są na tyle dosłowne, że aż trywialne. Szkoda, bo od reżyserki z takim doświadczeniem teatralnym i zainteresowaniem dramaturgią początku XX wieku (wielokrotnie reżyserowała dramaty m.in. Czechowa, von Horvatha, Perzyńskiego, Zapolskiej) oczekiwałabym głębszej refleksji.



Karolina Matuszewska
Teatrakcje
10 grudnia 2011