Crème de la crème

Kiedy dwa lata temu na deskach Krakowskiego Teatru „Scena STU" miała miejsce premiera tryptyku „Wędrowanie" wszyscy mieli świadomość, że będzie to dzieło przełomowe. Nikt bowiem przed Krzysztofem Jasińskim nie podjął się stworzenia widowiska tak dogłębnie i rozlegle analizującego twórczość Stanisława Wyspiańskiego.

„Wędrowanie" to niewątpliwie życiowe dzieło dyrektora legendarnej Sceny STU. Połączenie trzech dramatów Wyspiańskiego- Wesela, Wyzwolenia, Akropolis i zamknięcie ich w czterogodzinnym widowisku to olbrzymie i niepowtarzalne przedsięwzięcie, nie pozbawione ciężaru znaczeniowego poszczególnych dramatów, a składające je w jeden spójny obraz.

Rzecz jak spodziewać się można traktuje o Polsce, Polakach, polskości. Wszystkim tym, z czym wiąże się nasza romantyczna duma narodowa. Podążając za słowami wieloletniego dyrektora teatru, w spektaklu traktuje się o niej w trzech odrębnych światach- „Wesele" to real, „Wyzwolenie"- wirtual, a „Akropolis"- Matrix. Nie znajdziemy tu jednak ani prób nadawania nowych znaczeń tekstom Wyspiańskiego i tradycji romantycznej, ani bezpośrednich aluzji do współczesnej sceny politycznej czy społecznej. Jak sam Krzysztof Jasiński mówi w jednym z wywiadów- najlepszej rewizji romantyzmu dokonał właśnie sam Wyspiański.

W Wędrowaniu znajdziemy za to liczne nawiązania do współczesnej kultury masowej, której elementy w sposób niezwykle umiejętny wplecione zostały w światy stworzone przez Wyspiańskiego. Dotyczy to w dużej mierze muzyki- idealny przykład stanowią dźwięki pokrewne disco polo wydobywające się z sali weselnej. Autorzy tym zabiegiem zdają się przypominać, że współczesna nam Polska nie jest pozbawiona własnego folkloru, niewiele różniącego się od tego z czasów chłopomanii. Krzysztof Jasiński z resztą często przekonuje nas w pierwszej części swojego widowiska, że do przedstawionych postaci jest nam bliżej, niż mogłoby się wydawać. Znakomita większość nas- teatralnego audytorium- to przecież trzecie, czwarte pokolenie potomków tych właśnie bronowickich chłopów. Z naszym chłopsko-robotniczym pochodzeniem jednocześnie żyjemy i myślimy w sposób pokrewny inteligentom Wyspiańskiego- jesteśmy „metachłopami". Tak rozumiejąc zespolenie dramatu ze współczesnością trudno zgodzić się z tymi, którzy „Wesele" uznają za dzieło anachroniczne.

Wspominając o muzyce nie sposób pominąć gitarowego- i nie tylko- duetu Piotra Grząślewicza i Marcina Hilarowicza, który można było ujrzeć -i usłyszeć- na scenie jeszcze przed rozpoczęciem pierwszego aktu. Wykonywana przez nich muzyka przez całą długość trwania spektaklu, dopełniana piosenkami m. in. Marka Grechuty stanowiła zjawisko zachwycające doskonałością formy (pominąwszy, ze względów wiadomych fragmenty disco polo). Muzyką też cały tryptyk został zwieńczony, pointę stanowiła pieśń nienależącą do żadnego z trzech dramatów odśpiewana przez gremium aktorów.

Fenomen teatru, jak i „Wędrowania" stanowią ludzie. Trudno oprzeć się wrażeniu, że pomimo upływu lat Scena STU zachowała swój charakter teatralnej komuny, nadany pięćdziesiąt lat temu przez protoplastów teatru. Patrząc na zespół aktorski ma się wrażenie, że nie jest to tylko grupa indywidualności poprawnie odgrywających swoje role. Sposób w jaki aktorzy porozumiewają się, spoglądają, dopasowują się do siebie nawzajem jest wprost niepowtarzalny. Widoczna staje się więź, którą miłośnicy i twórcy teatru nazwali w 2006 roku 'Rodziną STU'. Jest to niezwykle widoczne, ponieważ wszystkie działania odbywają się nawet nie tyle na oczach widza, co z jego uczestnictwem. Kameralny charakter zarówno sceny, jak i widowni powoduje iż granica między jedną, a drugą staje się niezauważalna, dając wrażenie, że każdy widz z osobna znajduje się w centrum wydarzeń. Aktorzy nie mają się gdzie ukryć, każdy ich ruch śledzony jest bacznym okiem publiczności. To z jaką swobodą i lekkością przyjmują tak- wydawać by się mogło- krępujące zadanie zdaje się być ostatecznym wyrazem ich aktorskiego kunsztu.

Stopień w jakim widzowi dane jest doświadczać tego co dzieje się na scenie jest, o niemalże absolutny. Twórcy używają wszystkich możliwych narzędzi do wprowadzenie widza w świat scenicznych wydarzeń. Mamy wrażenie nie tyle odgrywania, co rozgrywania się ich na naszych oczach. Autorzy wykorzystują nie ilustrujące symbole, a prawdziwe środki, których mnogość i różnorodność sprawiają, że w czterogodzinnym widowisku trudno znaleźć momenty nudzące, czy choćby monotonne. Jako przykład takiego środka nie można nie podać deszczu, który zalewał okna i drzwi weselnej chaty, oddając nastrój chmurnej i zimnej jesiennej nocy. Zostali tą aurą objęci również widzowie, pozostający jakoby na zewnątrz bronowickiego domostwa. Wydało mi się to niezwykle efektownym środkiem, jak się później okazało zupełnie przypadkowym- zaszczycającym tylko widzów siedzących nieopodal scenografii.

Ogromne wrażenie robi w spektaklu gra światłem, która ze względu na ogrom przedsięwzięcia i różnorodność miejsc akcji często zastępuje scenografię. Szczególne znaczenie ma to w „Wyzwoleniu", w którym surowości sceny nie łagodzą nawet bogate, różnorodne stroje, obecne w pozostałych dwóch aktach. Osobne owacje należą się Annie Czyż, za te kostiumy właśnie.

Trudno podsumować dzieło, którego wielkość dla nikogo nie stanowi już niewiadomej. Pozostaje powiedzieć, że jest ono owocem spotkania wielu ludzi i wielu okoliczności, którego powtórzenie nie będzie możliwe już nigdy. Trudno bowiem wyobrazić sobie lepsze miejsce dla dramatów Wyspiańskiego nad Krakowski Teatr, lepszego inscenizatora nad Krzysztofa Jasińskiego, lepszy zespół aktorski i realizatorski nad 'Rodzinę STU' i lepsze czasy na ponowne podjęcie i zrozumienie Wyspiańskiego.



Iga Januchta
Dziennik Teatralny
25 kwietnia 2016