Czarny Londyn, biały Londyn

W jeden weekend na muzycznej scenie brytyjskiej stolicy dzieje się więcej niż w Warszawie przez kwartał. Jest w czym wybierać, tym bardziej że to rzeczy z zupełnie różnych światów

Nawet pobieżna lektura informatora kulturalnego "Time Out" przyprawia o zawrót głowy. W miniony weekend w Londynie można było zobaczyć między innymi powracające po latach Spice Girls, formację Madness, reaktywowaną legendę lat 80., The Icicle Works, rockową amerykańską formację Kings Of Leon, rapera Ty oraz co najmniej ze dwie setki innych koncertów rozsianych gdzieś pomiędzy wielkimi, mieszczącymi po kilkanaście (czasem nawet kilkadziesiąt) tysięcy osób salami oraz maleńkimi klubikami i pubami. W tej masie występów różnego formatu także dwie imprezy, które nieomal wzorcowo oddają, jak barwne i różnorodne potrafi być koncertowe życie brytyjskiej stolicy - Kaiser Chiefs w Earl's Court i Rihanna w Wembley Arena. Pochodzący z Leeds Kaiser Chiefs do tej pory kojarzyli mi się z kilkoma niezłymi i chwytliwymi singlami, którym udało się zaistnieć na brytyjskich listach przebojów, i dwoma płytami, które jako całość nigdy nie potrafiły do siebie przekonać. Ot, takie drugoligowe wyspiarskie gitarowe granie w modnym ostatnio stylu indie rocka. Ale Londyn szybko przekonuje, że sądy wydawane z nadwiślańskiej perspektywy - przynajmniej jeśli chodzi o muzykę rozrywkową - nie mają większego sensu nad Tamizą. Kaiser Chiefs bez problemy wyprzedali dwa kolejne wieczory w mieszczącej około 19 tys. widzów słynnej hali Earl's Court. Po tym, co pokazali na scenie, mogę zrozumieć dlaczego. Znakomite wyczucie koncertowej dramaturgii, świetny dobór utworów, zabawa na scenie - Kaiser Chiefs to nie przypadkowi szczęściarze, którym udało się nagle znaleźć na szczycie, lecz w pełni świadomy tego, co robi, zespół. Nie oszukujmy się, nie staną się raczej legendą brytyjskiego rocka. Ale dziś mają swoje 15 minut i korzystają z tego w znakomitym stylu. Gdy pod koniec koncertu wokalista Ricky Wilson nagle znika ze sceny i po chwili pojawia się ponad głowami tłumu na środku sali, gdzie umieszczona jest konsola sterująca sprzętem nagłośnieniowym, można uwierzyć w gwiazdorski status jego zespołu. Gdy za chwilę, już na sam koniec koncertu, grupa zaczyna grać jeden ze swoich największych przebojów "Oh My God", Earl's Court ogarnia szaleństwo. Refren piosenki śpiewają wszyscy - co ciekawe, ci "wszyscy" to nie tylko zasłuchane w nową brytyjską muzykę nastolatki. W hali jest dużo trzydziestolatków i osób starszych. W Warszawie grany przez Kaiser Chiefs indie rock może wydawać się niszą - polskie zespoły wykonujące taką muzykę wydają płyty w niewielkich nakładach, a na ich koncerty przychodzi po kilkadziesiąt osób. To swoisty snobizm, elitarny krąg muzyków i ich fanów. W Londynie to mainstream. W godzinach szczytu ulicami przelewają się tysiące młodych ludzi wystylizowanych tak, że nieomal z marszu mogliby trafić na próbę jakiegoś niezależnego zespołu. Gdy wchodzę z zatłoczonego Oxford Circus do równie zatłoczonego odzieżowego sklepu Top Shop, ze sklepowych głośników słyszę właśnie indie rocka. Od klasyków gatunku Stone Roses aż po wspomniane Kaiser Chiefs. Niezależna muzyka gitarowa przełamała bariery pokoleniowe i przebiła się na listy przebojów. Nie pokonała natomiast innej granicy. Gdy rozglądam się po Earl's Court, zauważam coś szczególnego - publiczność Kaiser Chiefs jest w stu procentach biała. Inne odcienie kolorów skóry widzę tylko na twarzach obsługujących koncert ochroniarzy. We współczesnej muzyce rozrywkowej mieszanie gatunków stało się nagminne. Podziały dzielące świat rozrywki na to, co "czarne", i na to, co "białe", zdawały się nie istnieć od co najmniej dwóch dekad. A jednak ta niewidzialna granica wciąż przebiega wśród publiczności. Widać to wyraźnie na koncercie Rihanny. Pochodząca z Barbados czarnoskóra gwiazdka muzyki r'n'b nagrywa muzykę wypełnioną czarnymi rytmami, więc na jej koncercie w Wembley Arena od razu widać mieszaną publiczność. Mieszaną, bo jej produkcje przykrojone są na miarę rynku pop - każdy znajdzie tu coś dla siebie. Fani ciężkich produkcji r'n'b - mocne taneczne brzmienia, a mniej wyrobiona publiczność - miłe dla ucha melodie i teksty przemawiające do nastoletniej publiczności (sama Rihanna ma dopiero 19 lat). W sali w Wembley Arena czarnoskórzy ziomale stoją obok popiskujących na dźwięk każdego bardziej znanego utworu czternastoletnich białych dziewczynek. Ten koncert jest zupełnym przeciwieństwem występu Kaiser Chiefs. Tam był żywioł i zabawa, tu - morderczo perfekcyjny show, w którym nie ma miejsca na improwizację. Wszystko dopracowane jest w najmniejszych szczegółach. Na scenę wjeżdżają elementy dekoracji, wśród których w skomplikowanych układach choreograficznych wyginają się towarzyszący piosenkarce tancerze. Zarówno Rihanna, jak i oni przebierają się kilka razy. Każdy kostium nawiązuje do klipu, który promował piosenkę - publiczność na koncercie musi dostać to samo, co już zna z telewizji. Dlatego gdy rozbrzmiewają dźwięki "Shut Up And Drive", na scenę wyskakują ubrane w stroje rajdowe dziewczyny powiewające flagami startowymi, a w granej na bis "Umbrelli" - ewidentnym kandydacie do miana przeboju roku - głównym rekwizytem w układzie tanecznym jest tytułowa parasolka. W tym całym show Rihanna znajduje jednak chwilę na odrobinę spontaniczności. W pewnym momencie śpiewa "Is This Love" Boba Marleya. Wspomnianą "Umbrellę" zaczyna niczym delikatną balladę, dopiero potem przechodzi do znanej z singla tanecznej wersji, aby zakończyć cały utwór w rytmie reggae. Gdy w niedzielę rano jadę na słynny jarmark na Brick Lane, z ustawionych obok siebie straganów uderza mnie mieszanka najróżniejszych stylów. Klasyczne ska ze stoiska obsługiwanego przez czarnego jak noc mężczyznę w rastafariańskiej czapce zderza się z funkiem z lat 70. Płyty z klasycznym house'em i techno można kupić przed klubem, z którego dobiegają dźwięki klubowej muzyki mocno inspirowanej hinduskim popem. A wielobarwny tłum kupujących i sprzedających buja się w rytm dochodzących zewsząd dźwięków. W tej muzycznej wieloetniczności brytyjskiej stolicy także my mamy swój udział. Zaledwie kilka dni temu w opiniotwórczym dzienniku "The Guardian" ukazał się materiał o koncercie naszego Kultu w London Astoria. Zaskoczony dziennikarz relacjonował, jak polski zespół grający jego zdaniem jazz punk wyprzedał bez problemu mieszczącą 2 tys. widzów słynną salę. Aby w Londynie zabrzmiała muzyka tworzona przez Polaków, nie trzeba się zresztą uciekać do importu znad Wisły. Gdy w Earl's Court grali Kaiser Chiefs, na południu miasta w klubie White Eagle imprezę z okazji premiery nowego singla urządzała powstała w Wielkiej Brytanii i mająca w swoim składzie dwóch Polaków grupa Kotki Dwa. Czarno-biały podział muzycznego Londynu jest kuszący, ale nie do końca prawdziwy. Tak naprawdę brytyjska stolica rozbrzmiewa mieszanką nieustannie przenikających się trendów, etnicznych brzmień, stylów i gatunków.

Robert Sankowski, Londyn
Gazeta Wyborcza
20 grudnia 2007