Czas i miejsce

"Kamieć" Mayenburga nie jest małym teoretycznym studium. Grzegorz Wiśniewski ogranicza skalę tego dramatu.

Scenę warszawskiego Teatru Współczesnego właściwie wypełnia mrok. Tu i ówdzie dają się dostrzec jaśniejsze punkty, ale właściwie tylko wtedy, gdy to konieczne. W gruncie rzeczy perspektywa jest przykra, odpychająca. Nie chce się w tym miejscu przebywać, tym bardziej że scenograf Barbarze Hanickiej udało się przestrzeń na Mokotowskiej pogłębić, i wydaje się, iż dom opisany przez Mariusa von Mayenburga to otchłań, która pochłania lokatorów. Chodzi o perspektywę miejsca, lecz także o perspektywę czasu.

Trzy pokolenia jednej rodziny. To opowieść rozpisana na kilka epizodów, które w tekście powracają jako odsłony pamięci i jako spotkania konkretnych osób. W roku 1935 małżeństwo Withy i Wolfganga przejmuje dom od żydowskiej rodziny; w zasadzie mowa o transakcji po korzystnej cenie dla sprzedających, ale Mayenburg na samym początku dramatu buduje dialog tak, że można się domyślać, iż chodzi raczej o sytuację bez wyjścia: Żydzi drezdeńską posiadłość muszą opuścić, a rozmowa o kupnie to zakłamana formalność Wolfganga (grający jedynie młodzieńcze zaangażowanie Rafał Zawierucha) skrycie kolaborującego z nazistami. W 1945 r. popełnia on samobójstwo, w pożegnalnym liście bredząc coś o honorze i gubiąc się w słowach, i to Witha staje się rzecznikiem specyficznej wersji rodzinnych dziejów. Córce Heidrun opowie, że ojciec Żydów ocalił. Heidrun z kolei tę relację przekaże swej córce Hannie (Paulina Walendziak), opowiadając o dziadku lepszym od Napoleona, bo Napoleon toczył wojny, Wolfgang zaś ratował potrzebujących. Po drodze pamięć jak podczas zabawy w głuchy telefon zyskuje nowe detale, przeinacza się, w końcu staje się idealnie ociosaną ideą, wokół której można przetrwać kolejne lata, relatywizując własne winy. Zwłaszcza że jest o co walczyć, także zupełnie dosłownie. W latach 50. Witha z Heidrun porzucają posiadłość, która trafia do przedstawicieli rodzącej się NRD, ale w na początku lat 90., po zjednoczeniu Niemiec, dom znów przejmuje Witha. Natomiast epizod żydowski zostaje zamazany, o prawdę mogą się dopominać pokolenia, między którymi trauma pogłębia się już na nieco innych zasadach. Czy ktoś z obecnie żyjących ma prawo tu mieszkać? Komu historia daje lepsze przywileje? To pytania ważne, jednak dla Mayenburga nie najważniejsze. Bardziej liczy się tu kontekst postpamięci, o tyle okrutniejszej, że muszą z nią sobie poradzić dzieci, wnuki, a pewnie i prawnuki winowajców. Pamięć się nawarstwia i nie wiadomo, co z nią zrobić, jak z piramidami krzeseł ustawionych na scenie Współczesnego. Trudno nawet się do nich zbliżyć, bo runą.

Z jednej strony zadziwiające jest to, że Mayenburg, niemiecki dramaturg uważany za jednego z przewodników brutalistów w teatrze, zabiera się do rozliczeń, jakby chciał konkurować z Thomasem Bernhardem. I wychodzi mu to świetnie, "Kamień" ma strukturę, w której fragmenty przeszłości układają się w symultaniczną akcję. To trochę tak, jakby te wszystkie rozmowy prowadzono tego samego dnia, czas się zaciera. Z drugiej strony zadziwiające jest to, że Grzegorz Wiśniewski nie wykorzystuje możliwości dramatu. Traktuje go jako chłodny ciąg przyczynowo-skutkowy, tak doskonały, że zbiór motywacji i podtekstów schodzi na dalszy plan. W rezultacie na scenie obserwujemy zgrzyt: przestrzeń sugeruje opowieść metaforyczną, co więcej, o skali epickiej, a część zespołu Współczesnego się gubi, niekiedy grając dialogi w rejestrze z codziennego życia, jak Kamila Kuboth-Schuchardt, która jako Stefanie przychodzi się upomnieć o swoje, wyglądając na nastolatkę z gumą do żucia w ustach. Taka rozgrywka, by wszystkim zrobić na złość. Zero w tym tajemnicy, za to dużo dosłownego ogrywania. Katarzyna Dąbrowska jako Heidrun brnie w neurozę i odpycha od siebie prawdę, bo tak trzeba; to poprawne, ale schematyczne, i to chyba z winy zbyt szybkich decyzji Wiśniewskiego. Natomiast Witha Barbary Wypych i Mieze Moniki Pikuły osiągają sporo. Pierwsza gra świadomość nieuchronności przegranego losu, druga nieświadomość upadku własnego człowieczeństwa. W najlepszych scenach spektaklu, pokazujących rozmowy Mieze z Withą z momentu przejęcia domu w 1935 r., Wypych udaje współczucie, lecz gdy zaczynają to kosztować zbyt wiele, zaczyna być bezwzględna. Choć to rodzaj instynktownej, niezaplanowanej obrony, obnaża rangę człowieka. Wypych zresztą tę samą rolę zagrała już wcześniej - także u Wiśniewskiego - jako dyplom w Teatrze Studyjnym łódzkiej PWSFTViT pół roku temu, jednak nie chcę przez to powiedzieć, że teraz miała łatwiej.

Ale właściwie dlaczego się nie udało? Przecież Wiśniewski niemal sześć lat temu pokazał "Przed odejściem w stan spoczynku" Bernharda, rozumiejąc, że to, co najokrutniejsze, dzieje się między słowami. Trzeba by to uruchomić, pozwolić się tą historią namęczyć, by scenę rozsadzały emocje, a krzyk nie krył się tylko teoretycznie gdzieś po ścianach czy w przedmiotach. Akurat w tym "Kamieniu" wszyscy bywają groźni, lecz nie budzą grozy.



Przemysław Skrzydelski
wSieci
8 kwietnia 2016
Spektakle
Kamień