Czechow w slow-motion
W "Mewie" w wykonaniu słowackich aktorów panuje dziwny rozdźwięk między deklaracjami padającymi ze sceny, a tym, co rzeczywiście się na niej dzieje.W spektaklu niemal na początku ze strony Trieplewa pada przecież, że: "potrzebne są nowe formy". Problem polega jednak na tym, że twórcy przedstawienia zatrzymali się w pół kroku. Wypróbowują pewne nowe elementy - niektóre z nich wypadają na scenie lepiej, inne gorzej - ale właściwie Czechow w wykonaniu Słowaków niewiele zyskuje. Sporo zaś - niestety - traci.
Przede wszystkim kreacja postaci pozostawia w sztuce wiele do życzenia. Role grane są na bardzo nierównym poziomie. Trieplew niemal przez cały czas trwania spektaklu pozostaje w cieniu, trudno dociec, co tak naprawdę łączy go z Niną. Ta z kolei jest bardzo afektowana, w tej kreacji nie ma właściwie miejsca na cienie i półśrodki. Szkoda roli Arkadiny - granej na granicy karykatury i w kilku miejscach tę granicę przekraczającej. Blado wypada także Trigorin. Wszystko to sprawia, że widz zamiast przejąć się losami postaci czeka, aż, ujmując to eufemistycznie, "coś się zacznie dziać". Z drugiej strony, dzięki temu, że główne dramatis personae bledną w świetle reflektorów, zostaje w pamięci przekonująca Paulina, jedyna bodaj oszczędna rola w spektaklu, budowana nie tylko słowami, ale też mimiką.
Chociaż gra aktorska nie do końca pozwala na zbudowanie klimatu spektaklu, pojawiają się w nim jednak także jaśniejsze (dosłownie) momenty. Jest to zasługą ciekawej reżyserii światła i umiejętnie dobranej muzyki. Obsesyjnie powracający motyw muzyczny towarzyszący bohaterom zasługuje na większą uwagę. Wydaje się, że postaci są wręcz prześladowane przez smutną romancę, dobiegającą z gramofonu niemal za każdym razem, kiedy ktoś go dotknie, jakby sielanka miała pojawiać się na życzenie jak piosenka z grającej szafy. Również scenografia, bardzo prosta, bo składająca się przeważnie z kilku krzeseł, jest dość umiejętnie ogrywana. Bardzo dobrze, że wierność realiom zredukowano głównie do strojów z epoki, nie przenosząc rosyjskiego dworu w skali 1:1 na scenę Teatru Imka. Bo ta wierność realiom zdaje się aktorom ciążyć. W wielu spektaklach tegorocznego festiwalu podkreślało się właśnie pewną umowność detali, uniwersalność odgrywanego przedstawienia i być może to jest właśnie element, którego słowackiej Mewie zabrakło. Zbyt staranne niekiedy przywiązanie do tego, że sztuka rozgrywa się w danym czasie i miejscu powoduje, że sam dramat zostaje spłycony, a dzieje bohaterów - jako się rzekło - nie za wiele nas obchodzą, bo nie umiemy się z nimi zidentyfikować.
Pisząc o scenografii nie należy jednak zapominać o tym, że oprócz dolnej partii sceny mamy jeszcze antresolę, na której od czasu do czasu, jakby w tle, pojawiają się postaci. Życie domu Trieplewów odgrywa się tam niespiesznie, ale zajmująco, i dla tych niewielkich scenek warto śledzić poczynania aktorów. Przeważnie nieme sekwencje stanowią tło dla tego, co akurat dzieje się na głównej scenie. Bardzo dobrze wypadły ostatnie momenty spektaklu rozgrywane na tych dwóch poziomach - u góry gra w loteryjkę, na dole ostatnie spotkanie Niny i Trieplewa. Kiedy młodzi rozmawiają, zabawa na górze ucicha, postaci zwalniają, gesty stają się wystudiowane, nieco sztuczne, obnażając pozory wiejskiej idylli.
Spektaklowi nie pomogły również polskie napisy - niekiedy sprawiające wrażenie, że palce w nich maczał kolega Google Translator. I jego zasługą jest, niestety, najlepszy dowcip popołudnia: gdy Trigorin wpada na scenę w poszukiwaniu swojego pisarskiego notatnika, usłużne napisy nad sceną podpowiadają - "gdzie jest mój notebook?".
Karolina Ćwiek-Rogalska
Teatrakcje
4 lipca 2013