Cześć, manaty, chcecie sałaty?

Parę lat temu ludzie czytający masowo znajdowali się granicy choroby psychicznej. Były to skutki uboczne lektury książki Aglaji Veteranyi "Dlaczego dziecko gotuje się w mamałydze". To w zasadzie pojedyncze zdania rozpisane przez narratorkę - kobietę? stare dziecko? - wspominającą dzieciństwo. Pełno było w tej książce powietrza - pustych linijek, kończących się w połowie strony miniakapitów, mantrycznych powtórzeń, koślawej składni, prostych słów, które nagle stawały się czymś ważnym, najważniejszym. Obcowało się z tymi literami i było się dotkniętym dziwną poezją, gadającym wykrzywionymi zdaniami jeszcze długo po ich przeczytaniu.

Teatr Animacji w Poznaniu pojechał jeszcze bardziej po bandzie: dał zadanie napisania tekstów piosenek, które miały złożyć się na spektakl, dzieciom. I zawieszam tu niepotrzebne literaturoznawcze pytanie: kto właściwie jest ich autorem, skoro dwulatek nie potrafi pisać? Uznana dramatopisarka Malina Prześluga, podpisana przy realizacji jako autorka "koncepcji i dramaturgii"? Mama Antoniny Kocurek, lat trzy i pół? Tata Stasia Wojciechowskiego, lat pięć? Jeśli dopuszcza się masowo uprawiane na scenach polskich przepisywanie gazet i podpisywanie swoim nazwiskiem, tym bardziej nie powinny boleć te frazy o lekko zamazanym autorstwie: "Jak się robi kawkę?/Tak się kawkę mieli/i mieli/A zegar pyta która godzina?/I idzie spać."; "Miłość nie boli, kolano boli"; "Cześć, Manaty, chcecie sałaty? Tak, Manaty, żądamy sałaty!". I inne, równie smaczne.

W spektaklu-koncercie w reżyserii Artura Romańskiego wchodzi się w świat poduch, przytulanek, śpiochów, w które są ubrani i śpiewający aktorzy, i świetny zespół BuraKura, nic sobie nie robiący z tego, że trzeba było przyjść na dziesiątą rano, a widzami są dzieci. Wymiatają jak na dobrym koncercie rockowo-punkowo-popowym. Bardzo mi się to podoba - zrobić sceniczny świat miękki jak łóżko, jak kapcie, oświetlony nocną lampką. Jednocześnie jest tu tak, jakby ktoś wpuścił sondę w dziecięcy mózg i pokazał to pomieszane, niejasne przeżywanie. Pamiętacie państwo sztuki ośmioletniego Witkacego? To jest ten poziom odjazdu, ta przekrzywiona perspektywa, na którą można machnąć ręką, albo w którą można wejść i się zadziwić, że nie dość, że samemu się tak kiedyś miało, to czasem, jak nikt nie patrzy - nadal się tak ma.

Nie znam słów, którymi potrafiłabym opisywać muzykę, poza tymi najbardziej amatorskimi: świetna, porywająca, poruszająca, zapadająca w pamięć. Tak się składa, że te wszystkie przymiotniki pasują do efektów pracy Piotra Klimka. To jest jednak magia: kiedy czyta się tekst wierszyka "Miłość nie boli", trudno wyobrazić to sobie w formie piosenki. Klimek robi z niego ni to miłą, ciepłą jak dziecięcy pokoik o zmroku kołysankę, ni to hymn o miłości na wysokim c śpiewany przez dojrzałą anielicę. Rockowy, zbuntowany "Greystock", nucone przeze mnie godzinami energetyzujące "Manaty", zawierające podskórne pytanie o sensowność jedzenia mięsa, "Szmaciana lalka", stająca się krytyką kapitalizmu...

Chyba się zagalopowałam.

Bo "Miłość nie boli, kolano boli" działa na umysł jak wiersz przeczytany gdzieś w biegu, gdy się go nie spodziewaliśmy; jak zdanie, które ktoś wypowiada, nie wiedząc, że jest genialne. Jest odświeżający jak język dziecka, które widzi inaczej. Na szczęście nikt nie walczy w tym dziełku o demokrację, nie dyskutuje o Polsce i nie opowiada życiorysów rozpisanych na podstawie Wikipedii. To coś wyrosłego na zupełnie innej glebie - radości, afirmacji, z dziecięcej energii, co nie znaczy, że błahego. Jest tu przecież i strach, i szaleństwo, i refrenicznie/ironicznie pojawiający się motyw bałaganu (w którym "nikt nie chce żyć" - akurat!), i śmieszne, pozbawione puenty - czy raczej posługujące się inną niż klasyczna logiką - bajki. Jest miejsce na śmiech i wzruszenie, bliskość, czułość, miękkość poduchy i rockowy przytup.

Jest też taka kategoria "zdarzenie" i w tej kategorii daję Teatrowi Animacji jedenaście gwiazdek na dziesięć. Wszyscy biorący w nim udział są szczęśliwi: aktorzy bawią się konwencją i dodają dorosłe podteksty do dziecięcych tekstów, zespół żwawo przygrywa, dzieci i dorośli słuchają, a na koniec wszyscy biorą do rąk poduszki i robią poduszkową wojnę. I okazuje się, że w teatrze można się też dobrze bawić.

Poza tym bardzo przyjemnym miejscem w Poznaniu polecam więc Państwu wschodzących autorów: Ninę Bizukojć, Karinę Bukowską, Julię Fijałkowską, Kikę Kalicką, Antoninę Kocurek, Aleksandrę Kowalewską, Zuzannę Krawczyk, Zuzannę Morawską, Maurycego Olejnika, Leona Romańskiego i Stanisława Wojciechowskiego. Mają maksymalnie siedem lat. Jacku Cyganie - bój się!



Anna Wakulik
e-teatr.pl
20 marca 2017