Czesi nas podzielili. Ale tylko w teatrze!

Pierwsza burzliwa dyskusja wybuchła już w przerwie premierowego przedstawienia "Gottland" w Teatrze Rozrywki. Część widzów poczuła się rozdrażniona zbyt dalekim odejściem reżyserki Joanny Zdrady i autorki wersji dramatycznej Anety Głowackiej od klimatu literackiego pierwowzoru, czyli od słynnej książki Mariusza Szczygła.

Opozycja, do której natychmiast i z przekonaniem się zaliczyłam, uważała natomiast, że "Gottland" na scenie nie jest czytaniem książki na głosy, tylko utworem autonomicznym i wydaje nam się w tej wersji spektaklem interesującym. A nawet bardzo.

Niestety, rzeczona przerwa okazała się cezurą także w mojej ocenie chorzowskiej inscenizacji, druga część przedstawienia podobała mi się bowiem znacznie mniej.

A momentami nie podobała mi wcale, choć Dariusz Niebudek w roli prowadzącego karaoke pokazał talent estradowy i jak mógł, tak ratował pomysł reżyserko-adaptacyjny. Tak więc teatralny "Gottland" to w istocie dwa, kompletnie różne przedstawienia, pokazywane pod wspólnym tytułem.

Część pierwsza, obejmująca głównie czas wojny i okres stalinowski, rzeczywiście jest bardziej duszna, okrutna i ponura niż w książce. Ale dla mnie to oczywiste, że w teatrze trudniej oddać podskórny ludzki lęk, niż opisać go słowem, które zawsze jest bardziej wieloznaczne i bogate w podteksty.

Joanna Zdrada znalazła zresztą znakomity klucz inscenizacyjny, budując na scenie obrazy, jakby inspirowane niemieckim ekspresjonizmem filmowym. W gestach aktorów i w kompozycji poszczególnych odsłon powtarza się motyw mechanicznych ruchów ludzi-automatów, którzy w taki właśnie, mechaniczny sposób próbują przetrwać totalitaryzm. I jeśli nawet pojawia się na ich twarzach uśmiech, to konspiracyjny, połączony z bacznym spojrzeniem wokół. Iluzję i przymus życia w fałszywej rzeczywistości pogłębia podział sceny na dwie części. Tiulowy ekran nie jest jednak biały, lecz czarny, trochę jak żałobny welon. Za nim rozgrywają się sceny o intymnym charakterze, gdy bohaterowie próbują wyjść z ochronnych pancerzy obojętności. A wszystko grane perfekcyjnie, na półtonach i półsłowach. Bardziej nierealnie niż w tekstach Szczygła, ale równie dobitnie.

Druga część spektaklu, podążając za książką, pokazuje Czechów przez pryzmat popkultury. Skądinąd wiem, że chodziło o wyostrzenie, przez kontrast, ukrytych dramatów, choćby Marty Kubišovej, ale realizatorów zawiodło wyczucie proporcji. Monotonna (i przymusowa) zabawa z widzem niczego nie wyostrza. Odwrotnie; gubi ton refleksji i wiele spraw upraszcza.

Wyszłam z "Gottlandu" z mieszanymi uczuciami. I nie byłam odosobniona.



Henryka Wach-Malicka
Polska Dziennik Zachodni
21 marca 2013
Spektakle
Gottland