Człowiek w czerwonych butach

Przerwał nagle w dole drugiego E. Niewiele zostało do końca. Drugiemu E brakowało dolnej poziomej kreski, całemu słowu - trzech liter: N, T, O. Niewiele ruchów zostało do zrobienia, kredy miał dużo i ściany by starczyło na poemat - dlaczego więc w dole drugiego E nagle przerwał pisanie powłóczystego słowa NOVECENTO? Zląkł się czegoś?

Ciszy? Dźwięku? Mroku? Postaci, idącej przez mrok? A może czegoś gwałtownego w nim? Grudy pamięci? Profilu którejś z tamtych dalekich nocy w sali balowej transatlantyckiego parowca "Virginian", kiedy znajda Danny Boodmann T.D. Lemon Novecento grał na fortepianie, a ludzie godzili się z tym, że nikt nigdy nie znajdzie dobrych słów, by nazwać, co właśnie słyszą? Dlaczego człowiek w czerwonych butach i z jasnym tobołkiem pod pachą nagle upuścił kredę i zniknął z lewej strony sceny, zostawiając na czarnej ścianie ogromny biały kikut nic nie znaczących liter: NOVECF? Z bezsilności?

Może. Bezsilność - dobry początek lęku, lęk - niezły zaczyn opowieści. A człowiek w czerwonych butach i z jasnym tobołkiem pod pachą - grany przez Błażeja Wójcika Tim Tooney, trębacz, który sześć lat był ze znajdą w kapeli na "Virginian" - zaraz właśnie opowiadać zacznie. To wszystko, co mu pozostało. Upuścił kredę i zniknął, by wejść i zacząć na głos szukać słów dobrych dla przeszłości "jasnej i niepojętej". Przywoła zdanie Novecenta: "Nie jesteś naprawdę skończony, póki masz w zanadrzu jakąś dobrą historię i kogoś, komu możesz ją opowiedzieć". I doda: "On sam był dobrą historią". Tak się zaczyna monolog "Novecento" Alessandra Baricco.

W słowach Tima powtórzy się port, pusty okręt i znalezisko - niemowlę porzucone w kartonowym pudle. Marynarze nazwą chłopca barokowo. Zostanie na okręcie. Zostanie ostatecznie. Novecento nigdy nie dotknie stałego lądu, nigdy nie zejdzie po trapie, choć raz spróbuje. Spróbuje - i zawróci na drugim stopniu. Przez całe życie będzie dotykał tylko wiecznie kołyszącej się ziemi z drewna i wiecznie kołyszących się 88 klawiszy. Już mówiłem, jak grał Novecento. Tim wciąż od nowa próbuje znaleźć na to słowa dobre. Ale zostawmy jego mozół, nie zdradzajmy też detali historii życia Novecenta - zbyt piękna jest, by ją streszczać. Piękna? Może to za duże słowo? Może wystarczy powiedzieć: czysta? Tak, jest w zdaniach Baricco coś czystego, jasnego. Coś filigranowo prostego.

Właśnie. I w samym mówieniu - Wójcik jest bardzo dobry, bo czysty właśnie, jasny. Bardzo dobry, a w kilku sekwencjach - dojmujący. Jest intonacją Baricco. Czemuż więc reżyser Bartłomiej Wyszomirski spowił Wójcika aż takimi inscenizacyjnymi fatałaszkami niezgłębionej jakiejś, proszę ja was, tajemniczości? Po diabła na tym czystym torcie aż tyle wisienek marsowego oblicza? Nie wiem.

Wiem tylko, że wciąż pytałem. Dlaczego opowiadacz w czerwonych butach nagle przerywa pisanie ukochanego słowa? Gdzie właściwie jest i do kogo gadać zaczyna? Do siebie tylko? Do nas też? Co mają znaczyć dwie dziwne pochyłości na środku sceny i płytka woda między nimi? Dno parowca "Virginian"? Osiedlowy strumyk? A może chodzi o metaforę starej rewelacji, że mianowicie życie z wody pochodzi, więc Novecento, będąc blisko wody - był blisko istoty życia? Wójcik jako kto właściwie chwyta pod koniec za teatralną maszynę do robienia dymu - i dym wielki czyni? Jako kto i po co? I do czego prowadzić mają dość karkołomne figury, co je na pochyłościach odstawia? Do pogłębienia jasnych fraz Baricco dziwnością gimnastyczną? Wreszcie jaki sekret Wyszomirski przemyca w finałowej scenie, gdy Tim, okutany szatą chyba ze skóry zebry, wcześniej skąpaną w strumieniu, przyjmując pozycję Ukrzyżowanego - recytuje przedśmiertne słowa Novecenta? O te i inne wymysły pytałem. Bez rezultatu.



Paweł Głowacki
Dziennik Polski
3 listopada 2010
Spektakle
Novecento