Czuję się, jakbym stał między ostrzami potężnych szermierzy

Teatry artystyczne, którymi się zajmuję i w imieniu których, mam nadzieję, się wypowiadam, nie finansują swojej działalności z wpływów za bilety. Jesteśmy uzależnieni od dotacji publicznych, tak jak to było tradycyjnie w tej części Europy i teatr zawsze się w takich warunkach rozwijał. Jeżeli teraz z każdej strony Polski, że wszystkich samorządów słyszymy, że pieniądze na teatry będą mniejsze, już zostały zmniejszone, a w przyszłym roku jeszcze mniejsze, no to staniemy przed bardzo trudnymi pytaniami. W przypadku mojego teatru, Teatru Polskiego w Poznaniu, nie bardzo wiem, gdzie można jeszcze obcinać.

Z Maciejem Nowakiem - dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu i krytykiem teatralnym - rozmawia Anita Czupryn.

Anita Czupryn: Jak grać przedstawienie w dystansie? Jak grać z buzią zasłoniętą maseczką, skoro twarz jest w teatrze jednym z podstawowych środków wyrazu?

Maciej Nowak - Teatr jest spotkaniem aktorów z widzami, aktorów między sobą, ale i widzów z widzami. Myślę, że sytuacja pandemiczna dla teatrów to jest mission impossible, w pełnym znaczeniu tego słowa.

Jak w czasie pandemii wygląda Pana życie?

 

Życie dyrektora teatru obecnie to stan przygnębienia i totalnej depresji.

Ojej.

Zarówno ja, jak też moi koledzy i koleżanki, aktorzy i inni pracownicy, wszyscy pozostajemy w zawieszeniu. To, co robiliśmy, na razie nie może być kontynuowane, a jeśli, to jedynie w dziwacznych formach. Myśli, jakie się pojawiają, na temat sensowności naszej roboty, są bardzo przykre. W tak ważnej chwili dla całego społeczeństwa musimy czekać. Rozumiemy, dlaczego musimy czekać; dlaczego spotkanie w teatrze dużej grupy ludzi, widzów, aktorów, realizatorów podczas przedstawień, może stanowić zagrożenie epidemiczne. Racjonalne argumenty do nas docierają, ale sytuacja z naszej perspektywy jest dość dramatyczna. Akurat moja pensja ma charakter stały. Inaczej jest w przypadku aktorów, których wynagrodzenie składa się z bardzo niskiej stałej podstawy i sumy, która wynika z działalności artystycznej, czyli honorariów za spektakle, a jak wiadomo, teraz się ich nie gra.

Teatry czeka rewolucja?

Teatr ze swojej istoty jest sztuką kontaktową. Możemy wymyślać rozmaite ograniczenia i zasady, jakie na przykład wprowadzono w teatrach w Niemczech, że na co drugim fotelu może siedzieć widz, że widzowie do teatru mogą przychodzić w maseczkach, że mogą się dezynfekować, zachowywać odstępy jak największe między rzędami. Ale przecież kolejnym żywiołem w teatrze są aktorzy – i teraz jak grać przedstawienie w dystansie? Jak grać z buzią zasłoniętą maseczką, skoro twarz jest jednym z podstawowych środków wyrazu w teatrze? Teatr jest spotkaniem aktorów z widzami, aktorów między sobą, ale i widzów z widzami. Myślę, że sytuacja pandemiczna dla teatrów to jest mission impossible, w pełnym znaczeniu tego słowa.

Kilka dni temu ogłoszono nowe przepisy pozwalające wrócić teatrom do pracy.

Teatry komercyjne chcą ruszyć w najbliższych dniach, ale jeśli chodzi o teatry artystyczne, to jest problem. Teatr Narodowy jeszcze w maju przymierzał się do przynajmniej wznowienia prób. Wszyscy patrzyliśmy na to z wielką nadzieją. Ale 2 czy 3 tygodnie temu dyrekcja podjęła jednak decyzję o zaprzestaniu działalności do jesieni, dlatego, że się okazało, że w zespole nie wszyscy aktorzy mają podobną odporność psychiczną i fizyczną do tego, żeby wrócić do pracy. Właśnie kontaktowość tego zawodu sprawia, że część osób nie decyduje się na powrót do prób.

Pod koniec maja uczestniczył Pan w spotkaniu zespołu eksperckiego przy Instytucie Teatralnym im. Zbigniewa Raszewskiego. Rozmawialiście o różnych rozwiązaniach, które miałyby chronić teatry. Uważa Pan, że należy podjąć śmiałe decyzje dotyczące systemu teatralnego, zgodnie z wymaganiami współczesności. Co Pan ma na myśli?

Na pewno nie chodziło mi wyłącznie o wymagania epidemiczne, bo to sytuacja przejściowa. Pandemia ujawniła, jakiej lekcji nie odrobiliśmy od 30 lat. Na początku polskiej transformacji teatr jakby się przestraszył. Wprost sformułował to Andrzej Łapicki, prezes Związku Artystów Scen Polskich, mówiąc wtedy: „Nie jesteśmy najważniejsi". My, artyści, wycofaliśmy się wtedy, uznając, że są istotniejsze procesy do uruchomienia w zakresie reform: gospodarcze, społeczne. A my jako ludzie teatru stawiamy krok do tyłu; poczekamy, aż sytuacja się unormuje. I teatr pozostał w tej pozycji wycofania właściwie przez cały czas. Na przykład teatr berliński, na który bardzo spoglądamy i na którym się wzorujemy, też przejął model organizacji, jaki był w NRD, ale już w latach 90. bardzo się zmienił. W Berlinie zlikwidowano kilka zespołów teatralnych; a dotychczasowe siedziby tych teatrów zostały przekształcone w sale dla prezentacji rozmaitych inicjatyw produkcji niezależnych. Ale w zamian za to, że uwolniono część sal od stałych zespołów, co wywołało zresztą mnóstwo kontrowersji i bólu, doinwestowano finansowo i udzielono wszelkiego innego wsparcia pozostałe teatry. Owszem, liczba teatrów się zmniejszyła, ale w zamian za to wzmocniły się sztandarowe instytucje, takie jak Deutches Theater, Volksbühne, Gorki Theater, Schaubuhne, które mają mocne i liczne zespoły artystyczne, ale też techniczne. W Polsce tymczasem priorytetem była redukcja zatrudnienia i struktury, zmniejszanie zespołów artystycznych i technicznych, polikwidowano pracownie budowy dekoracji, szycia kostiumów. Zaczęliśmy reformować ten system, wyprzedając niejako mnóstwo rodowych klejnotów. Polikwidowano mnóstwo specjalności teatralnych, które otaczały nasza branżę. Po 30 latach jesteśmy dość zdezorganizowani, z bardzo obniżonymi dotacjami, pozbawieni wielu możliwości pracy; z bardzo niskimi pensjami, które teraz są jeszcze ograniczane.

Już zapowiadają kolejne cięcia.

Trudno z tym dyskutować, jeżeli jest wybór, czy przeznaczyć więcej pieniędzy na służbę zdrowia, na to, żeby ludziom zapewnić bezpieczeństwo elementarne, zdrowotne, to jest oczywiste, że my musimy zamilknąć.

Zgadza się Pan z tym, że miejsce teatrów jest tam, gdzie siłownie i kosmetyczki?

Wręcz przeciwnie! Jestem tym zbolały. Natomiast jednocześnie słyszę, co to faktycznie znaczy. Jeżeli autorzy przepisów tak je sformułowali, to przepisy te wyrażają pewną hierarchię wartości, która stoi za tym myśleniem. Mnie to boli, ja się buntuję. Natomiast muszę też w sposób realistyczny odczytywać emocje społeczne czy sposób myślenia osób, które decydują o pozycji branży jakiej poświęciłem życie.

To co będzie z teatrami?

Generalnie jestem nastawiony dość pesymistycznie. Dochodzą głosy ze Stanów Zjednoczonych czy Wielkiej Brytanii, że następnego sezonu teatralnego po prostu nie będzie; że wrócimy do pełnej aktywności artystycznej dopiero za rok. Dramat! Ale można też powiedzieć, że teatr w historii europejskiej działa ponad 2,5 tysiąca lat, więc jeśli jeden sezon go nie będzie, to może tragedia się nie zdarzy. To jest fatalny scenariusz. Chcemy wrócić do pracy; kwestie bezpieczeństwa epidemicznego to jedna sprawa. Ale w sytuacji, kiedy obcinane nam są dotacje na działalność, to będziemy musieli ograniczyć aktywność, co zaowocuje zubożeniem debaty publicznej. Teatry artystyczne, którymi się zajmuję i w imieniu których, mam nadzieję, się wypowiadam, nie finansują swojej działalności z wpływów za bilety. Jesteśmy uzależnieni od dotacji publicznych, tak jak to było tradycyjnie w tej części Europy i teatr zawsze się w takich warunkach rozwijał. Jeżeli teraz z każdej strony Polski, że wszystkich samorządów słyszymy, że pieniądze na teatry będą mniejsze, już zostały zmniejszone, a w przyszłym roku jeszcze mniejsze, no to staniemy przed bardzo trudnymi pytaniami. W przypadku mojego teatru, Teatru Polskiego w Poznaniu, nie bardzo wiem, gdzie można jeszcze obcinać. Na przestrzeni 30 lat ten teatr oszczędzał w każdym momencie. Np. zmniejszono drastycznie liczbę maszynistów sceny, czyli specjalistów, którzy zajmują się zmianą dekoracji. Tego typu oszczędności wpłynęły na kształt naszej oferty artystycznej. Kiedyś w tym teatrze pracowało 15 panów maszynistów. Dzięki czemu możliwe było granie codziennie innej pozycji repertuarowej, ponieważ panowie ci zdążali z ciągłą zmianą dekoracji. Dziś zostało ich 6; fizycznie nie są w stanie w takim tempie pracować. Nie jesteśmy więc w stanie grać codziennie, przez co, moim zdaniem, marnujemy potencjał zarówno tego 150-letniego gmachu, jak i nasz, artystyczny, jak również potencjał zaufania społecznego. Oczywiście nikt nie zlikwiduje wspaniałego historycznego budynku, ale może powstać pomysł, żeby prace teatru zorganizować inaczej, a może ograniczyć się do tego, żeby przyjmować zespoły, które będą przyjeżdżały z Warszawy; aktorzy znani z telewizji, z filmów, co niestety, znajdzie uznanie u publiczności. Ale w ten sposób odbierzemy możliwość wzbogacania pejzażu polskiego teatru o tony, które do tej pory były bardzo oryginalne i punkty widzenia odmienne od stołecznego.

Dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu to tylko jedna z Pana funkcji. Zajmuje się Pan też krytyką teatralną i kulinarną. Możliwe jest uprawianie tych aktywności w pandemii?

Oferta teatralna paradoksalnie dla kogoś, kto jest profesjonalistą, była niemała. Teatry zdecydowały się na pokazywaniu w sieci ogromnej ilości materiałów.

Wspaniałych spektakli! To było prawdziwe głaskanie duszy; móc je wreszcie obejrzeć.

Zgadzam się, ale z drugiej strony myślę, że w tej ofercie był też nadmiar. Zwykle, kiedy towaru jest za dużo, to jego cena spada. Duża część tych materiałów to były jednak wewnętrzne nagrania teatrów, robione do celów dokumentacyjnych. One oczywiście mają ogromne znaczenie, ale nie zawsze były gotowe do tego, żeby pokazywać je publicznie. Nie były w stanie konkurować ze spektaklami teatru telewizji czy filmami. Niemniej ta ogromna ilość materiałów teatralnych w sieci była krzepiąca. Ale znów – słyszałem od nauczycieli, którzy od czasu epidemii prowadzą lekcje on-line, że po zakończeniu lekcji wyłączali komputery, nie chcąc do nich zaglądać, bo kojarzą się im z ciężką pracą, a nie czymś, co przynosi radość, tak jak teatr. A zatem skojarzenia te się przy tej okazji bardzo pozmieniały.

A jeśli chodzi o kwestie kulinarne?

Wszyscy wiemy, że restauracje zostały zamknięte. Bardzo kibicowałem akcji środowiska restauratorów, którzy wspierali pracowników służby zdrowia, śledząc skrupulatnie na Facebooku, jaki lokal zdecydował się na wysyłanie darmowych posiłków lekarzom i pielęgniarkom do szpitali jednoimiennych i innych. To było absolutnie wspaniałe. Z niepokojem przez ten czas przysłuchiwałem się i słuchałem wieści, co dalej z polskimi restauracjami. Prognozy pojawiały się straszliwe i one chyba ciągle wiszą nad nami. Teraz, kiedy restauracje mogą już działać, słyszymy o kolejnych bankructwach, o zamknięciu kolejnych knajp, w tym o zamknięciu mojej absolutnie ukochanej restauracji „Kanapa" na Mokotowie, która jako filia modnego kijowskiego lokalu była u nas fenomenem. To bardzo smutne, bo była forpocztą ukraińskich smaków w Warszawie i w Polsce, ale też awangardą; pokazywała jak nowoczesna i ciekawa jest dzisiejsza ukraińska gastronomia.

Wiele restauracji przestawiło się na dowożenie jedzenia. Pomysł wypalił?

Znam w Warszawie restauracje, których właściciele opowiadali mi, że ich dania na wynos cieszyły się ogromną popularnością i udało im się przynajmniej nie dokładać przez ten czas do biznesu. Nie zarabiali, ale też nie generowali jakichś ogromnych strat. Znam też i takie lokale, które się na to zdecydowały i bardzo kiepskie były tego efekty. Te doświadczenia są bardzo różne i nie można generalizować. To też chyba uzależnione jest od środowiska, do którego dana restauracja adresuje swoją ofertę. No i jest cała masa ludzi, dla których zamawianie dań w restauracjach, w obecnej sytuacji, było przekroczeniem ich możliwości finansowych.

A Pan? Zamawiał z restauracji? Co najczęściej Pan jadał podczas narodowej kwarantanny?

Nie znoszę dowozów z restauracji. Jestem homo gastronomicus, jak Broniewski uważam, że knajpa to najważniejsze miejsce w świecie.

Oglądałam w internecie nagranie z Panem. Wyraźnie spadł Pan z wagi. W przeciwieństwie do tych wszystkich, którzy ubolewają, że siłownie zamknięte, więc siedzą w domach, jedzą i tyją.

Na żadną dietę nie przeszedłem, ale rzeczywiście przez ten czas, siłą rzeczy nie bywałem i nie jadałem w restauracjach. A nie jestem wielkim entuzjastą dań przywożonych w plastikowych pojemnikach. Dania dowożone w ten sposób zawsze zmieniają swoją konsystencję, są zaparzone. Poza tym zostaje po nich góra śmieci - olbrzymie ilości plastiku, co budzi moje wyrzuty sumienia. Od czasu do czasu dostawałem wsparcie od rodziców. Mój tata jest wspaniałym kucharzem; zawsze tak było, tata zawsze w domu gotował. Oczywiście każdy lubi te smaki, na których się wychował. Ja mam wielką słabość do kuchni mojego taty.

Na jakich smakach się Pan wychował?

Tata urodził się w Grudziądzu, wychowałem się więc na smakach Pomorza, czyli polskich Prusaków. Na takich, które dla Kongresówki bywają zaskakujące. Na przykład na wiosnę zawsze są szparagi. Albo zupełnie egzotyczne szare kluski ziemniaczane z twarogiem, skwarkami i posypane cukrem. Kocham też pierogi, które tata robi zawsze farsz z mięsa porosołowego i dodaje dość dużo marchewki, więc ten farsz jest bardzo delikatny i lekko słodkawy. Wczoraj z kolei byłem u rodziców na obiedzie i dostałem od taty gołąbki. W gołąbkowym farszu mojego taty musi być ryż, który uwielbiam. Ważne, że nie ma sosu pomidorowego, tylko naturalny, z duszenia, zabielany.

Skąd u Pana taty takie umiłowanie kuchni i gotowania?

W Grudziądzu, w rodzinie taty naturalnym było, że się nie spycha pełnej odpowiedzialności wyłącznie na kobietę; tam wszyscy gotowali. Babcia, czyli mama taty miała czwórkę dzieci, cierpiała na astmę, więc wszyscy starali się ją wspierać, aczkolwiek ona również, jak pamiętam, wspaniale gotowała. Ale naturalnym było też to, że trzech braci i siostra, czyli mój tata, wujkowie i ciocia, co pamiętam z rodzinnych spotkań – wszyscy gotowali. Wujek Henio do dziś mieszka w Grudziądzu, jest już mocno wiekowym panem, ale gotuje do dzisiaj i robi to wyśmienicie. Tradycja męskiego gotowania w grudziądzkich Nowakach przetrwała.

Wracając do pandemii - myśli Pan, że było takie danie, po które w okresie izolacji sięgaliśmy najczęściej?

Podglądając na Facebooku i Instagramie moich znajomych, mam wrażenie, że ludzie starali się gotować w miarę sezonowo. Szczęśliwie zarówno w Poznaniu jak i Warszawie – dwóch miastach, w których funkcjonuję – utrzymała się sprzedaż bazarowa, więc było dużo warzyw. Nie myślę, żeby tu się coś zasadniczo zmieniło, poza tym, że nie było już tak łatwego dostępu do dań restauracyjnych. Dla budżetów domowych to na pewno było wytchnienie, co było ważne w tej trudnej sytuacji. Ale mam też i takich znajomych, którzy rekompensowali sobie brak restauracji i robili bardzo wyrafinowaną kuchnię. Mój przyjaciel Witek wielokrotnie wydawał wielodaniowe obiady czy kolacje z wykorzystaniem dziczyzny, oryginalnych warzyw, co było sposobem wykorzystania nadmiaru wolnego czasu.

Na Uniwersytecie w Berlinie powstaje praca magisterska poświęcona Pana pisaniu o jedzeniu. Może Pan powiedzieć coś więcej na ten temat?

Tę pracę pisze Polak, który tam studiuje. Zebrał moje recenzje publikowane w „Gazecie Stołecznej" i dokonuje ich analiz pod kierunkiem swojej pani profesor. Ja w żaden sposób w to nie ingeruję.

Czego dotyczą analizy?

To analizy funkcjonowania kulinariów w latach 90. i 2000 w Polsce, w warunkach transformacji, przejmowania zachodniego stylu konsumpcji, w warunkach specyficznie polskich tradycji kulinarnych i polskich smaków odmiennych od niemieckich, poczynając od takiego produktu, zupełnie w Niemczech niedostępnego jak polski biały twaróg.

Gdzie jesteśmy kulinarnie dziś, w 2020 roku? Daleko odeszliśmy od tamtych smaków i zwyczajów, o jakich Pan wtedy pisał?

Absolutnie! Począwszy od kształtu restauracji widać, jak Polska bardzo się zmieniła. W latach 90. wielką furorę robiła sieć restauracji „Chłopskie Jadło". Nie mówię, że tego jedzenia nie lubię, choć pewnie dzisiaj to jest niepopularne; ono jednak niewiele ma wspólnego ze swoją nazwą. Chłopska kuchnia była skromna, mało mięsna, ale w tych restauracjach wyrażała się raczej fantazja na temat tradycyjnego polskiego jedzenia.

Chleb ze smalcem ze skwarkami, kiszone ogórki, żeberka w miodzie i golonka w piwie. No i żurek oraz bigos.

Tak, tak. To się na wsi zdarzało, ale to była kuchnia świąteczna, którą jadano dwa razy do roku. Na co dzień bardzo skromnie klasa ludowa w Polsce jadła. Była to więc fantazja, którą wcielono w życie i bardzo to czasowi transformacji sprzyjało i nasi transformacyjni panowie prezesi bardzo sobie to cenili, co miało też odniesienia w postawach sarmackich, „pij, jedz i popuszczaj pasa. Była to też kompensata kryzysu lat 80., trudności z zaopatrzeniem, zakończenia okresu kartkowego w dostępie do mięsa. Okazywaliśmy więc sobie wzajem, że znaleźliśmy się w najlepszym ze światów kapitalistycznym; stoły mają się uginać, porcje mają być ogromne, ma być obfitość wszelakiego dobra. I tak to trwało przez lata 90., może i początek 2000, ale od momentu, gdy znaleźliśmy się w Unii Europejskiej, nastąpił swobodny przepływ turystyki, zaczęliśmy podglądać, jak się je w wielkich centrach europejskich i dość szybko przejęliśmy style gotowania, jak na tak zwanym zachodzie, do którego aspirowaliśmy. Ale jeszcze wcześniej, na przełomie lat 80. i 90. pojawiła się w Polsce kuchnia orientalna...

Wietnamska.

Otóż to. Po Polski, jeszcze za czasów PRL-u przyjechała dość duża grupa Wietnamczyków, na studia, spora część z nich została. Na początku otwierali budki wietnamskie, jeszcze na początku lat 90., wśród tej pierwszej klasy transformacyjnej nowych biznesmenów bardzo popularne było jeździć do budek wietnamskich na Plac Konstytucji. Budki potem zniknęły, ale ich właściciele zaczęli już zakładać restauracje, które dzisiaj prowadzone są przez ich dzieci. To fascynujące, bo dzieci, pochodzenia wietnamskiego, są już całkowicie Polakami i bardzo fajnie negocjują między swoją tradycją indochińską, a tym, czego potrzebują Polacy. Ten kontakt z Azją mieliśmy więc dzięki mediacji i obecności Wietnamczyków, a z kolei wejście do Unii Europejskiej, udrożnienie rozmaitych kanałów wymiany informacji, ale też zaopatrzenia sprawiło, że nasza kuchnia zaczęła się bardzo rozwijać. Natychmiast przyjęliśmy wszelkie europejskie mody kulinarne, ale też obsesje.

Co było kulinarną obsesją?

Na pewno wielka faza rozmaitych diet, wśród przedstawicieli klasy średniej. Superpopularna dieta pierwszej dekady lat 2000, to była dieta bezglutenowa. Stała się powszechna, niezależnie od tego, czy ktoś faktycznie cierpiał na nadwrażliwość na gluten czy nie. Elegancko było okazywać, że właśnie tego typu schorzenia się posiada, bo dzięki temu demonstrowało się własną nadwrażliwość, a jeśli ma się nadwrażliwość organizmu, to zapewne i nadwrażliwość duszy.

(Śmiech). To też wskazywało, że człowiek jest świadomy tego co je, w myśl hasła: „Jestem tym, co jem".

Co od razu wskazywało, że jestem fajniejszy (śmiech). Albo bardziej wyrafinowany. Oczywiście trzeba tu też wspomnieć o wszystkich odmianach diet wegańskich, wegetariańskich, które zaistniały do poziomu, moim zdaniem dziwactwa, bo zaczęliśmy się skupiać na bardzo egzotycznych warzywach czy owocach, nasionach Goa czy zieleninie przywożonej z końca świata, która miała zapewniać niewinność, bo to jest chyba najważniejsze w tej diecie – marzenie o niewinności. Ale to był też znak, że oto jesteśmy w głównym nurcie światowej konsumpcji, że nie jesteśmy prowincją, że umiemy się zachować. To jest, myślę, rzeczywiście jakiś absolutny fenomen tożsamościowy i wizerunkowy, który zaowocował takim interesującym zdarzeniem sprzed dwóch – trzech lat, kiedy w fachowej prasie gastronomicznej Warszawę obwołano jednym z centrów europejskiego weganizmu; liczba restauracji oferujących tego typu dietę jest w Warszawie większa niż w Paryżu, Madrycie czy Londynie. Choć pewne tendencje się zmieniają.

Co się zmieniło?

Z wielką satysfakcją zaobserwowałem w ubiegłym tygodniu wielki manifest sformułowany przez środowiska gastronomiczne; manifest na rzecz polskiego twarogu. Polski twaróg jest wyjątkowym rarytasem, a nie ma takiej pozycji jak na przykład włoska mozzarella, która jest doskonale wypromowana. Polski twaróg, produkowany czy to w dużych zakładach, czy gminnych mleczarniach, można też zrobić samemu w domu i wielu to potrafi. Na przykład mój tata – pamiętam z dzieciństwa – robił regularnie twaróg, a potem, jak twaróg trochę zgliwiał, bo leżał za długo, tata go podsmażał i tak powstawał znakomity ser smażony. Serowarskie tradycje w Polsce przetrwały i są unikalne; powinniśmy się tym szczycić, nie dlatego, że chcielibyśmy eksponować jakieś reakcyjne, antyestablishmentowe tendencje, tylko każdy świadomy kraj, każde dojrzałe społeczeństwo europejskie przywiązuje wagę do wartości, które są ważne dla określonej społeczności.

A propos, teraz nasz kraj przywiązuje wagę do wyborów prezydenckim. Znów Pan zagłosuje na prezydenta Dudę?

Dzisiaj sytuacja jest pogmatwana i jak widać, wszystko się zmienia. W ostatniej chwili do gry wszedł Rafał Trzaskowski. To sprawia, że generalnie jestem zniechęcony. Nie jest to z mojej strony żadne krygowanie się czy unikanie odpowiedzi. Nie umiem w sposób jednoznaczny rozpoznać, co się wokół dzieje. Czuję się, jak to jest powiedziane w „Hamlecie", między ostrzami wielkich szermierzy. Nie ma we mnie jasności. Mam wrażenie, że każda ze stron próbuje manipulować emocjami wyborców.

 __

Maciej Nowak - dziennikarz, krytyk teatralny, dyrektor teatru. Początkowo dziennikarz związany z miesięcznikiem "Teatr", następnie redaktor naczelny "Gońca Teatralnego" (1990-92) i "Ruchu Teatralnego" (1994-2005). Współpracuje z "Gazetą Wyborczą", m.in. jako jej recenzent kulinarny. W latach 2000-2006 pełnił funkcję dyrektora Teatru Wybrzeże w Gdańsku. W latach 2003-2013 dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie. Od roku 2015 dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu.



Anita Czupryn
Polskatimes
15 czerwca 2020
Portrety
Maciej Nowak