Czy chciałaby pani uchodźcę?

Miała to być wielka partytura rozpisana na najlepsze głosy Starego Teatru. W tę polifoniczną kompozycję wkradło się jednak zbyt dużo fałszu i niespójnych z całą tonacją chybionych improwizacji. Paweł Miśkiewicz jako dyrygent nie pogubił wielu kartek z pięciolinii rozpisanej przez Elfriede Jelinek, jednak dodał razem z Joanną Bednarczyk wiele chybionych rozwiązań scenicznych i tekstowych.

Była już „Apokalipsa" Michała Borczucha nagrodzona na ubiegłym festiwalu Boska Komedia, „Imigranci" Jacquesa Audiarda, którzy zwyciężyli zeszłoroczne Cannes, a także „Fuocoammare. Ogień na morzu" Gianfranco Rosiego, triumfatora tegorocznego Berlinale. Jednym słowem, twórcy angażując nas w historie uchodźcze próbują otworzyć nam oczy na pełnię tego zjawiska, wraz z jego nieodwracalnymi konsekwencjami. Tekst Jelinek jest na tym tle ewenementem narracyjnym. To niekończąca się opowieść, gdyż autorka na swojej stronie internetowej wciąż uzupełnia go o kolejne rozdziały, jakich dostarczają jej kolejne historie napływających do bram Europy uchodźców.

Jest rok 2012, wiedeński Votivkirche po czasach opustoszałych, zapomnianych nabożeństw wreszcie ma szansę się wypełnić. Jednak nie przez grupę społecznie pożądaną. Uchodźcy z obozu tymczasowego szukają w nim schronienia i sądzą, że choć w tym miejscu będą nietykalni. Rozpoczyna się protest. Okupacja zostaje zakończona przez siły policyjne, niektórzy uchodźcy są nawet postawieni przed sądem, reszta zaś zostaje deportowana do kraju ucieczki. Jelinek swoją artystyczną wypowiedź buduje na złości, dla której punktem wyjścia jest jej lewicowa wrażliwość. To krzyk humanistki przeciwko samozadowoleniu zachodu.

Przeniesienie złości Jelinek na wiele postaci wymaga niezwykłej konsekwencji w operowaniu materią słowa i aranżowaniu zbiorowych scen. Poprzez chóralny, iście meyerholdowski ton Miśkiewicz oddaje płynnie głos imigrantom oraz obywatelom stojącym na straży europejskiej tożsamości. Ten zabieg umożliwia ukazanie hipokryzji ucywilizowanych barbarzyńców, którzy powodowani strachem sami ośmieszają swoje ideały, wraz z miłosierdziem na czele. Na starym kontynencie koegzystencja kulturowa to tylko kolejny z mitów humanizmu na wysoce rozwiniętym ekonomicznie terytorium. Miejsce współczucia zastąpił abstrakcyjny strach. Prawa człowieka przysługują tylko nam, światłym obywatelom stojącym na ciasnym fundamencie przywilejów. Europa przeglądająca się w tym tekście, odkrywa, że jej chrześcijańskość to tylko mityczny konstrukt, a na miejscu wypędzonych z trawnika wokół Votivkirche stawia natychmiast dla relaksu kolorowe leżaki.

Wbrew pozorom tekst nie pozostawia wiele wolności twórcom, jest raczej partyturą, która musi wybrzmieć całkowicie i absolutnie, bowiem jego transowość i specyficzna konstrukcja rozwijają się wraz z jego zapętleniem. To pewnego rodzaju system kół zębatych, który ma szansę wybrzmieć pod warunkiem, że wszystkie z nic działają na najwyższych obrotach i dla ogólnej maszynerii spektaklu.

Paweł Miśkiewicz przywołuje pamięć swojego spektaklu „Niewiny" z 2004 roku oparty na tekście Dei Loher. Oto stoją przed nami dwaj nielegalni imigranci wyjęci z tego spektaklu, czyli Fadul (Jan Peszek) i Elisio (Zbigniew W. Kaleta), którzy ze strachu o własną przyszłość nie ratują tonącej samobójczyni. Historia zatacza koło, niebawem do brzegu dobija przepełniona ludźmi łódź. Europa to nowe mityczne Argos, a błagalnikami są uchodźcy, tyle że nie mają po swojej stronie przychylności bogów, tak jak to ma miejsce u Ajschylosa. Sami są swoją walutą. Migoczące światła w ciemności, chóralnie wykonywana pieśń skarga na porządek świata, niezwykła osnowa scenograficzna sprawiają, że jest to bezapelacyjnie najlepszy moment tego spektaklu. Na długo zostaje w pamięci. Niestety, później uderzają tylko te sceny, gdzie udało się dopracować perfekcyjnie korelację tekstu i działań scenicznych. Są w stanie wybudzić z letargu, w który widz popada, bowiem zbyt duża ilość wszystkich często ocierających się o dydaktyzm bodźców rozprasza. Widzimy szwy, improwizacje zaczynają rozmontowywać spójność koncepcji aż do tego stopnia, że poziom spektaklu stacza się po równi pochyłej. Nierzadko aktorzy odbijają się od tekstu, nie ma on bowiem w tak niekontrolowanym przebiegu nabrać swojego rozpędu i staje się li tylko serią scen-ozdobników.

Najwięcej u Miśkiewicza jest chaosu, którego największym i najbardziej rzucającym się w oczy piewcą zostaje Bartosz Bielenia. Jego sceniczny występ ociera się o narcystyczną błazenadę i dobitnie pokazuje, że reżyser stracił nie tylko pomysł na spektakl, ale także kontrolę nad aktorami. Początkowy monolit grupy aktorów rozsypuje się na rzecz tego typu niekontrolowanych występów solo, czasem zakrawających nawet o kabotyńskie chwyty performerskie. Inni zaś starają się odgrywać tradycyjny teatr i zarzucać nas tragicznymi monologami. Poszczególne wektory zaczynają się wykluczać i zmierzać w przedziwne, wykluczające się, ścierające się ze sobą strony. Jak widać, takie konsekwencje daje pozostawienie aktorom zbyt wiele swobody.

Jest w tym spektaklu jedna szczególnie uderzająca scena, która łączy się z pojawieniem powracającego na deski Starego Teatru aktora Krzysztofa Globisza. Staje się on bowiem sceniczną wersją śpiewaczki Anny Netrebko z tekstu Jelinek. Oto nagle cała sala wzruszona i oszołomiona wyraża dla jego scenicznego pojawienia się swoje uznanie. W tle słychać kompozycję Bacha, sam aktor zaś próbuje śpiewać i dyryguje rękami. Krzysztof Zawadzki oznajmia widzom „Właśnie zaznajomiliście nas z waszymi wartościami". Marta Ścisłowicz rozdaje widzom groteskowym gestem chusteczki. Tak, oto ten jeden człowiek, jego historia powszechnie nam znana porusza nas najbardziej w spektaklu na temat uchodźców. Wielkie liczby tonących to abstrakcja, cierpienie mas nas nie porusza, rosnący katastrofalny bilans nieszczęścia to tylko kolejne ze zjawisk gdzieś indziej. Papierek lakmusowy humanistycznej wysoce rozwiniętej ideowo cywilizacji.
Cóż jednak z tego, że Miśkiewicz gestem z Globiszem czy kilkoma teatralnie atrakcyjnymi gestami potrafi uderzyć w widza i zakłócić jego dobre samopoczucie sytego obywatela zachodu, skoro jego spektakl rozmywa się na kabaretowych gierkach, a złość i siłę tekstu Elfriede Jelinek jest w stanie zaledwie przeczuć? „Podopieczni" to przedstawienie, o którym najłatwiej mówić w kontekście zmarnowanego potencjału i nie zmienią tego ani gorący politycznie temat, ani kilka spektakularnych reżysersko chwytów czy intuicji.



Kinga Kurysia
Dziennik Teatralny Kraków
16 kwietnia 2016
Spektakle
Podopieczni