Czy jest na sali lekarz?
Nie ma. Nie ma lekarza. A tymczasem szaleństwo krąży po scenie, wypływa poza rampę, udziela się publiczności... Już nikt nie może patrzeć, śmiać się, płakać... A jednak do rozpuku, do łzy ostatniej, do pęknięcia trzewi, bo nie ma lekarza. Jest tylko pijany weterynarz...Farsa – chciałoby się powiedzieć łatwo, prosto i przyjemnie. Tylko niestety nie tym razem, nie dla mnie. Teatr Ludowy z Nowej Huty niczym mnie nie zaskoczył w swym spektaklu “Prywatna klinika”, choć byłam pełna optymizmu, wyzbyta wszelkich uprzedzeń wyrosłych na bazie dotychczasowych spotkań z tym – w opinii wielu – niskim gatunkiem. Scenariusz Johna Chapmana i Dave’a Freemana zgodnie z regułami gatunku wychodzi od sytuacji prawdopodobnej. Oto widzimy przekonaną o swoim sprycie kokietkę, która uwodzi jednocześnie dwóch mężczyzn. Nie pomoże jednak ani spryt, ani wrodzone wdzięki nieszczęsnej Harriet, wszystko bowiem zmierza do katastrofy, a my, widzowie z nieukrywanym zadowoleniem zdajemy sobie z tego sprawę już na samym początku. Jerzy Federowicz – reżyser, zamierzał zapewne, aby widzowie nawet przewidując, czuli się zaangażowani w splot następujących wydarzeń – widzowie natomiast starają się, bardzo się starają, ale ziewają. Tymczasem zdarzenie goni zdarzenie, akcja z każdą sceną przyspiesza, a niby nieoczekiwane (a przecież tak oczywiste jak dwa razy dwa) zwroty akcji budzą powoli odrętwiałą publiczność. Gdyby nawet ktoś się zgubił, gdyby komuś coś umknęło w tej niezwykłej intrydze, niczego nie traci, wystarczy, że po chwili wtopi się w gromki śmiech publiczności, który nie przestaje zarażać, choć nie ma z czego się śmiać. Ten nieraz przydługi splot zupełnie przewidywalnych wydarzeń prowadzi do sytuacji najbardziej wyczekiwanej: oto kochanka wpadła na żonę kochanka, były mąż na żonę, kochanek na drugiego kochanka, a ich żony na siebie – i w śmiech. I wszyscy się radują, bo śmieszniej być nie może. Przez drzwi typowo farsowej scenografii autorstwa Elżbiety Krywszy przewija się siedmioro bohaterów (nie licząc kołnierza z lisa) zbudowanych na zasadzie biegunowości. Kontrast szczególnie tu dotyczy mężczyzn, kobiety uosabiają właściwie jeden typ – sprytnej utrzymanki, ale tu raczej nie tyle złe aktorstwo, co sama konstrukcja scenariusza jest powodem tego spłaszczenia. Aktorstwo nie było szczególnie porywające; przesadne, sztuczne miny, zamaszyste, puste gesty i spoglądanie na publiczność, czy się podoba, może w przypadku bardziej wyrobionego widza przeszkadzać. Farsa lubi ogłupiać, ale nie głupiejmy do końca, przecież rzecz w tym, by reżyser utrzymał aktora w ryzach. Prawdziwe i zasłużone oklaski należą się w zasadzie tylko Tomaszowi Schimscheinerowi (pijanemu weterynarzowi). Nie łatwo jest grać taką rolę, nie wpadając w błazenadę, a sprostał zadaniu. Trzeba przyznać, że scena z reanimacją kołnierza z lisa mogła być i była śmieszna. Podobnie wiele scen mogło mnie rozśmieszyć, tak przecież tego chciałam. Zawiodłam się. Zarazem, czując jak cały teatr drży w posadach od śmiechu, poczułam się osamotniona i tylko jedna myśl nieznośnie powracała – czy jest na sali lekarz?... Teatr Ludowy w Krakowie, "Prywatna klinika", reż. Jerzy Fedorowicz Spektakl zaprezentowany na I Katowickim Karnawale Komedii
Małgorzata Bryl-Sikorska
Ad Spectatores
18 stycznia 2008