Czyż nie dobija się tancerzy?

"Gracerunners" to morderczy maraton tańca w rytmie muzyki imitującej pulsującą krew i uderzenia serca. A widzowi udziela się zadyszka i zmęczenie aktorów, bo w końcu wszyscy jesteśmy tancerzami na parkiecie życia.

Spektakl Lubelskiego Teatru Tańca przywodzi na myśl "Czyż nie dobija się koni?" Horace McCoya. Widz już na początku spektaklu zostaje wrzucony w sam środek tańca. Aktorka, która powtarza cały czas tę samą sekwencję ruchów, przyznaje głośno, że jest zmęczona, mimo to nie przerywa ani na chwilę swojego układu. Z czasem na scenie pojawiają się pozostałe postaci, które dołączają - lub nie - do tańczącej aktorki. Co ciekawe, aktorzy świetnie radzą sobie w solówkach, jak i w tańcu zespołowym. To jednak, co daje się odczuć, to bijąca ze sceny (a właściwie z parkietu) niepokojąca potrzeba ciągłego ruchu. Tancerze nawet kiedy znikają za ścianą, która pełni funkcję telebimu, wciąż tańczą. Jakby potrzeba, a właściwie mus tańca nie pozwalał na minimalne oszustwo polegające na złapanie oddechu po zniknięciu z pola widzenia widza.

"Gracerunners" to metafora naszego życia. Wszyscy jesteśmy pchani do działania przez pęd życiowy, który każe nam tańczyć tak, jak nam zagra. Doprowadzeni do granic wytrzymałości fizycznej tancerze uosabiają ludzi, którym przychodzi mierzyć się z różnymi ograniczeniami, także, a może przede wszystkim z tymi, które wynikają z naszej ludzkiej natury. Aktorzy - mimo że wyczerpani zawrotnym tempem tańcem - nie przerywają tanecznego maratonu. Potykają się, upadają na ziemię, z trudem łapią oddech, wykorzystują krótkie momenty między kolejnymi sekwencjami ruchów na odpoczynek, po czym znów wracają do morderczego wręcz tańca. A wszystko to w rytm imitującej puls i bicie serca muzyce na żywo i na tle pokazu multimedialnego, który przywodzi na myśl wizualizacje automatycznie wygenerowane przez komputer podczas odtwarzania dźwięków.

Zmagania aktorów z fizycznym zmęczeniem i wygrywanie z nim (choć okupione jest to ogromnym wysiłkiem woli) symbolizuje ludzkie borykanie się z własnymi ograniczeniami. Szaleńczy taniec do upadłego, albo raczej aż do ostatecznego wygaszenia świateł, to najlepsza metafora naszego życia. Przekonali nas? Mnie na pewno, skoro na koniec spektaklu miałam zadyszkę razem z nimi.



Karina Bonowicz
Teatrdlawas
18 marca 2013
Spektakle
Gracerunners