Delikatne odbrązowienie

Głównymi bohaterami sztuki "Narodziny Fryderyka Demuth" autorstwa Macieja Wojtyszki i w jego reżyserii są dwie pomnikowe postacie: Karol Marks (Marcin Sianko) i Fryderyk Engels (Grzegorz Mielczarek). W spektaklu występuje również Wilhelm Liebnecht (Krzysztof Piątkowski), a także Jenny von Westphalen, żona Karola Marksa (w tej roli Dominika Bednarczyk), oraz ich służąca Helena Demuth (Karolina Kamińska). Maciej Wojtyszko podejmuje tu mało znany wątek z życia Karola Marksa tyczący jego nieślubnego syna.

Akcja toczy się około roku 1850 w Londynie, będącym kolejnym, docelowym już miejscem zamieszkania Marksa z żoną, dziećmi i służącą. Marksów często odwiedza najbliższy przyjaciel Karola, Fryderyk Engels, który także zamieszkuje w Anglii i finansowo wspomaga Karola nie tylko w wydawaniu publikacji, ale też udziela rodzinie Marksa bezzwrotnych pożyczek na życie. W przeciwieństwie do przyjaciela Engels jest bowiem dobrze sytuowany materialnie dzięki interesom prowadzonym przez jego rodzinę.

Intryga sztuki dotyczy kulis życia prywatnego obu twórców komunizmu. Marks, alkoholik, zgwałcił służącą Helenę. Dziewczyna jest w ciąży, a Marks, pragnąc ukryć ten fakt przed żoną i światem, nakłania służącą do aborcji, ale ta odpowiada, że to jest życie, dziecko, a ona jest wierząca. "Mordować nie będę" - oznajmia z siłą nieznoszącą sprzeciwu. Marks, obawiając się konsekwencji, a przede wszystkim reakcji żony, która także jest w ciąży z ich kolejnym dzieckiem, prosi Engelsa, by ten na siebie wziął jego winę i oznajmił żonie Marksa, że to on jest ojcem dziecka służącej. Engels godzi się. I głównie wokół tego wątku toczy się akcja. Sprawa z nieślubnym synem Marksa utrzymywana była w głębokiej tajemnicy - choć w pewnych środowiskach o tym mówiono - by nie narazić na utratę zaufania do współtwórcy komunizmu. Dopiero umierając, Karol Marks wyznał prawdę. Zresztą jest jeszcze kilka innych wątków nieznanych na szerszą skalę dotyczących Marksa, który urodził się w Niemczech w rodzinie pochodzenia żydowskiego, a wychowywany był w klimacie protestanckim. Jego ojciec z powodów praktycznych przeszedł na luteranizm. Przemiany światopoglądowe Marksa dokonywały się w kilku etapach: od tradycji żydowskiej przez protestantyzm do wojującego ateizmu. Słynne powiedzenie Marksa, że religia jest opium dla ludu, ma swoje odzwierciedlenie w spektaklu, kiedy na słowa służącej mówiącej o Bogu natychmiast pada ostra odpowiedź Marksa, Engelsa, a nawet Jenny, żony Marksa, że Boga nie ma. Ale służąca wie swoje i nie daje się zastraszyć. Tak jak twardo obstaje przy zachowaniu życia poczętego dziecka, tak trwa przy wierze w Boga.

Przedstawienie jest rzetelnie wyreżyserowane i świetnie zagrane. Każda postać jest wyrazista, ma własną osobowość, temperament i charakter. To kawałek prawdziwego teatru, którego na scenach widzimy coraz mniej.

Spektakl Macieja Wojtyszki koncentruje się na słowie i aktorstwie. Elementy komediowe wynikające z nieoczekiwanych sytuacji łączą się ze scenami dramatycznych przeżyć (śmierć synka Marksów czy usilne i apodyktyczne nakłanianie Heleny do zabicia dziecka w swoim łonie, a potem wymuszenie na niej, by kiedy dziecko się urodzi, oddać je do rodziny zastępczej). Wszystkie te elementy harmonijnie przeplatają się, tworząc dynamiczną konstrukcję dramaturgiczną.

W sferze idei jest to rodzaj odbrązowienia pomnikowych postaci. Jednak nazbyt delikatny. Zabrakło mi w postaci Marksa pokazania motywacji jego przeobrażeń światopoglądowych. A także ukazania tych postaci na szerszym tle. Za mało uwypuklony jest tu kontekst polityczny tworzenia przez nich zbrodniczego systemu totalitarnego, którego krwawe konsekwencje odczuwamy do dziś, a którego ojcami byli przecież dwaj przyjaciele: Marks i Engels. Wiele lat później dołączył do nich Lenin. Mimo że żyjemy już w innej rzeczywistości historycznej i systemowej, to można jeszcze gdzieniegdzie spotkać znajomy sprzed lat i obowiązujący niegdyś w instytucjach publicznych wizerunek prezentujący na jednym portrecie trzech brodatych twórców nowego, ateistycznego porządku świata.



Temida Stankiewicz-Podhorecka
Nasz Dziennik
13 czerwca 2016