Depresja wampira

Jarzyna po raz kolejny stworzył spektakl o wielkim uwodzicielu, który w naszym świecie zastąpił dawnych proroków. Nie szukamy już świętości, wystarczy nam trans - zdaje się mówić reżyser.

Związek między "Nosferatu" Grzegorza Jarzyny i "Draculą" Brama Stokera jest dość luźny, co zapewne rozczarowało dziewczyny z marchewkowymi włosami i chłopców z czarnym makijażem w stylu gothic. Reżyser przeniósł na scenę ledwie kilka motywów kultowej powieści Stokera i znacznie skondensował jej fabułę, pisząc własny scenariusz. Przede wszystkim zrezygnował z prezentacji najbardziej spektakularnego dla literatury (i filmu) grozy wątku, jakim jest spotkanie notariusza Harkera z hrabią Draculą w siedmiogrodzkim zamku. Gdyby uczynił tak Herzog, z jego głośnego filmu "Nosferatu wampir" pozostałyby tylko kilkunastominutowe sekwencje przedstawiające dżumę w Londynie - gdyby uczynił tak Polański, jego "Nieustraszeni pogromcy wampirów" składaliby się tylko z jednej, końcowej sceny ucieczki Harkera chłopskimi saniami. Jarzyna nie pokazał też pościgu za Draculą, wszczętego przez doktora Van Helsinga i jego dzielnych przyjaciół i zakończonego zgładzeniem potwora. Wprowadził nas za to na dłużej do domu Lucy Westenry, eksponując kluczowy dla całego spektaklu motyw dziwnego letargu, w który pod wpływem tajemniczego przybysza zapadają bohaterki powieści.

W "Draculi" Lucy jest lunatyczką i właśnie ta jej przypadłość - według interpretatorów symbol erotycznych pragnień dziewczyny - czyni ją bezbronną wobec planów wampira. Dracula nawiedza ją bowiem we śnie i we śnie, wysysając krew, zamienia w upiora. W stan letargu na długie godziny zapada także kuzynka Lucy, Mina Harker, kolejna ofiara hrabiego. Mina prowadzi dziennik, w którym pod datą 1 października zapisała wspomnienie nagle ogarniającego ją snu. Sądzę, że z całej czterystustronicowej powieści Stokera właśnie ten fragment najbardziej zainspirował Jarzynę:

Nie pamiętam, jak wczoraj zasnęłam. Pamiętam tylko, że nagle rozszczekały się psy, po czym rozległy się dziwne odgłosy, jakby modlitwy błagalnej, z pokoju pana Renfielda, który znajduje się gdzieś pod naszym. Nagle zapadła cisza tak niezmącona, że zaniepokojona podeszłam do okna i wyjrzałam na zewnątrz. Wszędzie panował mrok i pustka, a zalegające cienie zdawały się kryć własną, milczącą tajemnicę. Wszystko zastygło w bezruchu tak śmiertelnym, że wąskie pasmo białej mgły, która powoli, unosząc się nad trawnikiem, podpłynęła w stronę domu, zdawało się żyć własnym życiem. Chyba dobrze się stało, że na chwilę zaczęłam myśleć o czym innym, bo gdy wróciłam do łóżka, ogarnęło mnie coś na podobieństwo letargu. Poleżałam chwilę, nie mogąc zasnąć, po czym znów wstałam i podeszłam do okna. Mgła rozszerzała się i była już pod domem; zobaczyłam, jak przywiera do ściany, jakby chciała podkraść się do okien [...]. Zupełnie nie chciało mi się spać, tak przynajmniej myślałam, ale chyba jednak zasnęłam, bo do rana, kiedy Jonathan mnie obudził, nie pamiętam już nic oprócz snów. Chwilę trwało, nim uświadomiłam sobie, gdzie jestem i kto się nade mną pochyla. Mój sen był bardzo dziwny, a zarazem typowy dla sytuacji, gdy myśli snute na jawie łączą się ze snem lub trwają w nim nieprzerwanie1.

Ogromna część spektaklu Jarzyny jest inscenizacją takiej właśnie sytuacji. Przez długie kwadranse obserwujemy letarg Lucy Westenry, zwiastujący przybycie wampira, by następnie przyglądać się jej śmiertelnemu transowi w objęciach Nosferatu na przemian z na poły onirycznymi scenami z życia w nawiedzonym domu.

Podłogę pokrywa drewniany, lśniący parkiet. Kilka mebli w najlepszym stylu organizuje otwartą przestrzeń modernistycznego domu. Z lewej strony, w głębi, stoi duże łóżko, na którym śpi dziewczyna - to sypialnia Lucy. Z prawej, również w głębi, widać stół - to pokój przyjęć. Nieco bliżej kilka niewielkich foteli i stolik do kawy tworzą pokój klubowy. To tutaj po raz pierwszy spotkamy bohaterów - Lucy, Minę Harker, Arthura Holmwooda, doktora Johna Sewarda - gdy rozciągnięci leniwie w fotelach będą snuć na poły filozoficzne fantazje o zagadce wszechświata. Wśród nich znajdzie się też Ranfield, w powieści Stokera szaleniec zjadający muchy, u Jarzyny ktoś w rodzaju ekscentrycznego przyjaciela domu, żyjący w małym pomieszczeniu za szklaną ścianą - ni to celi artysty, ni to laboratorium alchemika. W zamożnym domu Lucy najważniejsze są okna. Wysokie, sięgające podłogi, od góry zwieńczone owalem ściany, zasłonięte lekkim, białym materiałem, który reaguje na każde poruszenie powietrza. W dzień rozświetla je słońce, nocą - księżycowa, hipnotyzująca poświata. Jak na znanych obrazach Hoppera, Lucy przesiaduje na swoim łóżku, wpatrując się w wielkie, otwarte okno, potem zasypia, budzi się, półnago błądzi po mieszkaniu, by znowu usiąść przed oknem, czekać i zasypiać. Wszystko to dzieje się niemal w kompletnej ciszy i trwa długo. Zaniepokojeni stanem Lucy goście i domownicy poruszają się bezszelestnie, wymieniając między sobą zdawkowe, ledwo słyszalne kwestie, czuwają przy śpiącej, milczą. Liczą się spojrzenia, pojedyncze gesty, kroki i zatrzymania, obecność i jej brak, kiedy na scenie przebywa jedynie śpiąca dziewczyna, odwrócona plecami do widowni. W pięknej, wysmakowanej malarsko przestrzeni (dzieło Magdaleny Maciejewskiej i Jacqueline Sobiszewski) Jarzyna minimalnymi wręcz środkami zbudował nastrój niepokojącej tajemnicy, który pamiętamy z "T.E.O.R.E.M.A.T.U."

Oprócz pokrewnej scenografii oba przedstawienia łączy także motyw nieznajomego przybysza, który nawiedza dom, by uwieść jego mieszkańców. W "Nosferatu" jest nim oczywiście wampir, obecny w tym eleganckim świecie na kilka sposobów. Zrazu niematerialnie, jako dziwny, na poły chorobliwy stan umysłu Lucy, symbolizowany światłem wpadającym zza firanek, kiedy jasna myśl miesza się z nieświadomymi, ciemnymi, erotycznymi fantazjami. Następnie jako bogaty sąsiad-obcokrajowiec, zaproszony na kolację i zjawiający się z butelką dobrego wina, ale pijący wyłącznie krew. Wreszcie jako zjawa ze snu, prowadząca Lucy Westenrę w kuszącą krainę wampirycznej nieśmiertelności. Jeżeli Nieznajomy w "T.E.O.R.E.M.A.C.I.E." burzył życie bogatej, mieszczańskiej rodziny, by każdego z jej członków wytrącić z rutyny i pchnąć na niebezpieczne tory wolności, twórczości, nawet świętości, to Nosferatu wydaje się być jedynie dzieckiem narastającej melancholii zachodnich dekadentów początku XX wieku. Ci dobrze sytuowani, kulturalni ludzie, o dobrym smaku i wyrafinowanych potrzebach estetycznych, ogarnięci są ssącym poczuciem wewnętrznej pustki i tęsknotą za jakąkolwiek transcendencją w świecie bez Boga. Nie mają więc wiele wspólnego z bohaterami Stokera, którzy zjawienie się wampira w dziewiętnastowiecznym Londynie odbierają jako metafizyczny skandal i - uzbrojeni w rozum oraz hostię - postanawiają go zgładzić, by ocalić porządek swojego świata. W świecie bohaterów Jarzyny Nosferatu nie jest gościem niechcianym, przeciwnie, wydaje się być kimś wyczekiwanym, przybyszem, który niesie obietnicę zmiany ich jałowego życia. Ale przybycie Nosferatu niczego nie zmienia, przeciwnie, jedynie potęguje letarg Lucy - i letargiczny, dla części publiczności wręcz usypiający, nastrój spektaklu.

Ani wampir nie jest w tym przedstawieniu przerażającym potworem, ani jego ofiary niewinnymi, szlachetnymi osobnikami, którym winni bylibyśmy współczucie. Lucy całymi dniami czeka na gościa, a gdy ten wreszcie się zjawia, sama nadstawia mu szyję do śmiertelnego pocałunku. Tak naprawdę to ona uwodzi Nosferatu, który jedynie odpowiada na jej wezwanie i daje jej chwilę erotycznego napięcia (jego przedłużeniem będą nocne fantazje kobiety pogrążonej w zmysłowym transie, niesamowicie animowane przez Bartka Maciasa). Na poły groteskowa scena, w której wampir najpierw wysysa, a potem wypluwa krew Lucy, każe myśleć o współczesnym Nosferatu jak o uwodzicielu, który pozostaje w niewoli swojej namiętności, ale brzydzi się już swoimi ofiarami - i sobą samym. Znakomicie wyraża to demoniczna, ale zmęczona, pognieciona niczym kartka papieru twarz niemieckiego aktora Wolfganga Michaela.

W tym osobliwym obliczu jak w lustrze przegląda się też Jan Frycz, który w spektaklu zagrał Abrahama Van Helsinga. Kiedy wampir i jego potencjalny pogromca stają naprzeciw siebie, widać, jak są podobni, a ich pojedynek przybiera zupełnie inny kształt, niż przewidział to Stoker. Nosferatu nie walczy i w końcu sam kładzie się na podłodze w pozie ukrzyżowanego Jezusa, by Van Helsing mógł wbić mu w serce kołek i odciąć głowę. Ale Van Helsing, choć jeszcze przed chwilą zapewniał, że ludziom niepotrzebna jest taka nieśmiertelność, jaką daje im Nosferatu, cofa jednak rękę i pada obok kabotyńskiego wampira. Domena wampira - świat perwersyjnej namiętności i ciemnej, narkotycznej wyobraźni - jest bowiem jedynym sposobem przekroczenia granic własnej egzystencji, na jaki stać jeszcze Europejczyków.

Jarzyna nie zabija więc Nosferatu, jakby sam pożałował obietnicy transgresji, którą daje wampir, i jest to gest znaczący także w innej, aluzyjnej warstwie spektaklu. Kiedyś w rozmowie o współczesnym Giovannim - kolejnej figurze uwodziciela przywołanej przez reżysera - Jarzyna powiedział tak:

Ten typ człowieka pojawił się w Polsce wraz z wolnością. Coraz więcej takich uwodzicieli wokół funkcjonuje. Giovanni odniósł wielki sukces w naszych czasach, bo potrafił przyciągnąć ludzi i nimi manipulować. Dzisiaj dla Giovanniego tworzy się całe instytucje. Giovanni uwodzi i wysysa, jest nienasyconym wampirem, a mimo to ludzie do niego przychodzą, chcą być uwodzeni - i można na tym zarobić. W jakimś sensie tak funkcjonuje także teatr2.

Jeżeli teatr jest domeną uwodzicieli, to z pewnością są nimi reżyserzy, którzy manipulują uczuciami aktorów i karmią się ich emocjami, wtrącając raz w euforię, a raz w depresję. Jarzyna pewnie mówił o sobie, ale patrząc na zasłaną zwłokami scenę Narodowego w finale "Nosferatu", zastanawiałem się, czy jego nowe przedstawienie można czytać jako teatralną aluzję do postawy innego artysty. Myślę o Krystianie Lupie, współcześnie największym transgresyjnym "uwodzicielu" w polskim teatrze, o czym dobitnie świadczy sposób, w jaki pracuje on ze swoimi aktorami (osobliwie zaś z aktorkami). Obecność w spektaklu Sandry Korzeniak jako Lucy Westenry, prezentującej swoją nagość w równie otwarty sposób, jak czyniła to w Marilyn Lupy, sprzyja takiej interpretacji. Zwłaszcza jeżeli przypomnimy sobie stan nerwowego wyczerpania aktorki obserwowany podczas tamtego spektaklu. Korzeniak, pomimo kilku nagród za rolę Marilyn Monroe, stała się prawdziwą ofiarą wampirycznego reżysera. Chyba nieprzypadkowo Jarzyna obsadził ją w swoim spektaklu. Tak

przynajmniej można czytać jego decyzję oraz sposób, w jaki poprowadził aktorkę.

Apologia to, czy raczej krytyka wampira? Piotr Gruszczyński zaliczył kiedyś Jarzynę do pokolenia "ojcobójców". Niewykluczone, że akt symbolicznej i niekoniecznie uświadamianej zbrodni ucznia na mistrzu dokonał się dopiero teraz. Nosferatu jednak żyje, choć jest już bardzo zmęczony.

1 B. Stoker, "Dracula", tłum. M. Moltzan-Małkowska, Poznań 2011.

2 "Wierzę w cuda", [z Grzegorzem Jarzyną rozmawia Jacek Kopciński], "Teatr" nr 2/2010.



Jacek Kopciński
Teatr
15 lutego 2012
Spektakle
Nosferatu