Długość dźwięku samotności

Taka mała scena. Mam taką kanapę. Cisza. Wchodzi Danuta Stenka – ciekawość, niczym przy ulicznym performansie. Jak u Brechta, mamy wyraźne poczucie, że TO JEST FIKCJA. Czyli udaje, że żyje? Jest kobietą, nic nie mówi, bo sama. Sama w swoim mieszkaniu.

Ale ta myśl szybko przeistacza się w dziwne poczucie wojeryzmu i ekshibicjonizmu zarazem, bo to tak, jakby nas ktoś odgrywał i trochę obnażał. Nic tylko patrzeć na dłonie. Zadbane, wykonujące wszystkie ruchy z uwagą i nabożnością. Codzienny rytualizm zapychania pustki okruchami działań, choćby i nawet pocieraniem palców i głaskaniem blatu. Czysto, każda rzecz ma swoje przemyślane miejsce i każdy ruch przychodzi po następnym aż nazbyt gładko, to wszystko zbyt wyćwiczone. Przez codzienność, wszyscy to rozumieją. Nawet te ruchy są czyste i klarowne, zwyczajnie estetyczne. Muszą takie być, to jakaś forma akcji, przyjemności dla siebie.

Niepokojąco się to wszystko ogląda, bo nie ma nic dla odwrócenia uwagi, rozładowania napięcia. Ona chodzi, wypakowuje zakupy obiera pomidora, pierze rajstopy, ogląda telewizję, wyciska pryszcze, a wszystko ma najszczerszą wagę Shakespeara, a nawet większą. Bo ma wagę prawdy indywidualnej, nie pompatycznie uniwersalnej, wykreowanej, artystycznej.

Spodziewałam się wybuchów emocji, bo czymś trzeba zapełnić ciszę, to jednak teatr. Nie, nie trzeba. Wręcz odwrotnie, tym jest ciężej, im mniej zostanie wypowiedziane. I to jest największa zaleta. Widz nie może odnieść się do konkretnej sytuacji, do przyczyny tego dramatycznego smutku i samotności. Bo jej nie zna. Nie może niczego ocenić i niczego zakwestionować. Nie ma znaczenia czemu tak jest, zwyczajnie jest, a my nie potrafimy nic nie zrobić. Oto prawo człowieka do jego szarego nieszczęścia i cierpienia uniezależnionego od powodów, tożsamości, życia. Każdy w ten mały pokój i w kreację Danuty Stenki, może włożyć co chce, choć najpewniej nic nie włoży. I przeżyje uczucie zupełnie nagie, swój własny fragment wspólnego ludzkiego smutku, bez najmniejszego poczucia winy, że to ekstrawagancja europejskiego człowieka cierpieć, gdy ma się wszystko.

W drobnej, kameralnej formie zmieściła się intymność całej publiczności, skondensowana, wibrująca, spięła wszystkich „niewidzialną nitką nieszczęścia". Reżyserce Yanie Ross udało się stworzyć spektakl nie do obejrzenia, a do przeżycia. Teatr rzeczy drobnych, uderzający nie mniej niż monumentalne przestrzenie Warlikowskiego. Teatr bez słów, teatr odgłosów rzeczywistości. Każdej – nie cudzej, nie odrealnionej – każdej. Teatr dla wszystkich, którzy zanadto przywykli do wartości słowa. Dla wszystkich, którzy nauczyli się siedzieć, słuchać i wybiórczo patrzeć.

Teatr prawdziwie intymny.



Matylda Elson
Dziennik Teatralny Warszawa
4 sierpnia 2020
Spektakle
Koncert życzeń
Portrety
Yana Ross