Do Moskwy? Do Ameryki!

Co stałoby się z bohaterami Czechowa, gdyby dożyli naszych czasów? Jak odnaleźliby się we współczesności? Jak przeżyliby czasy Związku Radzieckiego? Te pytania w pierwszej chwili wydają się być absurdalne, tymczasem od 2007 roku na scenie Teatru Narodowego wciąż odbywa się eksperyment (w dodatku udany!), sugerujący odpowiedź. Miłość na Krymie Jerzego Jarockiego, na podstawie dramatu Sławomira Mrożka, bawi i wzrusza. Mijają lata, zmienia się cały świat, Krym jednak pozostaje wciąż na swoim miejscu.

Jarocki konsekwentnie przeprowadza swoich bohaterów przez cały XX wiek. Rozpoczyna od Czechowowskich czasów przełomu. Aktorzy nie tylko zachowują się jak na bohaterów Czechowa przystało, lecz także pojawia się mnóstwo aluzji do dramatów mistrza. Zaraz wytną wiśniowy sad, za oknem widać powóz sióstr Prozorow rozpoczynających swoją podróż do Moskwy, służąca kręci się z samowarem, a wisząca na ścianie strzelba musi w końcu wystrzelić. Już w tej chwili zostaje narzucone widzowi, by patrzył na całość z lekkim przymrużeniem oka, by bawił się subtelnościami, traktował spektakl nie jako pompatyczne przekazanie pewnej idei, ale zabawę – rozpoczynając od poziomu literackiego, poprzez poziom teatralny – i właśnie z tych drobiazgów utkał w końcu panoramę rosyjskiej duszy, a idąc dalej – panoramę nas samych. W groteskowości, swoistym metajęzyku, naruszeniu porządku aktów, w powszechnym absurdzie, tam właśnie, gdzieś między wierszami, plączą się sensy i tworzy się nastrój, któremu nie sposób nie ulec.

O ile początek spektaklu skupia się na relacjach między bohaterami, o tyle kolejne akty pokazują, że to historia, uwarunkowania polityczne i społeczne, determinują los człowieka. Należy się przystosować – innego wyjścia nie ma. Delikatna, romantyczna Tatiana z I aktu (Małgorzata Kożuchowska) zapomina zatem o marzeniach o prawdziwej miłości i w akcie II staje się zimna i wyrachowana, nie wstydzi się wykorzystywać swego ciała do osiągania celów, przyjmuje taką rolę, jakiej oczekują od niej wszyscy wokół. Wolf (Mariusz Bonaszewski) wciąż jeszcze pragnie miłości swojej żony Lily (Jolanta Fraszyńska), ale powoli zdaje sobie sprawę, że aby ją zdobyć, musi działać według norm nowego systemu. Czechowowscy, jeszcze do niedawna, bohaterowie przeistaczają się w „uczestników” systemu totalitarnego. Wchodzą w rolę tych, którzy donoszą, żeby nie doniesiono na nich, wychwalają fatalną poezję proletariatu, żeby tylko nie odstawać. Jedynie Iwan Nikołajewicz Zachedryński (Jan Frycz) nie odnajduje się do końca w radzieckich realiach, przepełniony dawną wrażliwością, czekający na odmianę losu. Jednakże „być niedopasowanym” znaczy prawie tyle samo, co upaść na samo dno i jest równoznaczne z klęską.

Finałem są czasy nam najbliższe. Wielka, głośna dyskoteka, konsumpcjonizm, kuszenie przez nowe systemy, nowy styl życia, odwrócenie panującego dotąd porządku. Czelcow i Czelcowa  (Janusz Gajos i Anna Seniuk), kupcy z I aktu, nagle awansują społecznie, korzystając z przemian – stają się profesorami i głoszą idee w duchu New Age. To oni najlepiej asymilują się do nowych warunków. Bowiem są to czasy pragmatyków, a nie poetyckich dusz. Człowiek, wrzucony w bieg historii, musi nadążać za zmianami, aby nie przegapić swojej szansy. Jednocześnie na scenę wchodzą nowi bohaterowie. Młodość Zachedryńskiego i pozostałych już dawno minęła. W głuchym i milczącym Wolfie oraz w zdziwaczałej na starość Lily jest coś śmiesznego i żałosnego zarazem. Przypominają karykaturalne kukły. Zachedryński przygląda się temu z dystansem, totalnie zagubiony w najnowszej rzeczywistości.

Rzeczą, która pozostaje niezmienna, jest słowiańskie pragnienie lepszego świata, który może zaoferować „coś” więcej. Już nie do Moskwy, ale do Ameryki pragną uciec bohaterowie, tam widzą dla siebie szansę. Okazuje się, że człowiek wciąż musi działać, musi się zmieniać, nie może pozwolić sobie na, bądź co bądź Czechowowskie, stanie w miejscu.

Aktorzy zgadzają się na lekkość przerysowania swoich postaci, pozwalając bohaterom na zaistnienie w świecie absurdu. Szczególne uznanie należy się Annie Seniuk i Januszowi Gajosowi, czyli małżeństwu Czelcowów przeżywających w każdym akcie swoistą metamorfozę, a jednocześnie wciąż przepełnionych wynikającym z prostoty wdziękiem. Między aktami krąży, raz bliżej, raz dalej, Lenin (Janusz Radziwiłłowicz), wciąż czekając na odpowiedni czas, by zaistnieć na scenie. Czytane przez niego tezy wyjęte z Dzieł wszystkich wydają się być nad wyraz aktualne również później, w czasach  szalonej konsumpcji. Spektakl spajają drobiazgi, przenikające się wzajemnie w kolejnych aktach. Bohaterowie są raz słabi, raz rosną w siłę w zależności od okoliczności zewnętrznych, ale zdaje się, że każdy z nich bardzo chce mieć w życiu jakiś wielki cel. Czy to miłość, czy władzę, czy ideę. Bo na Krymie wszystko musi być monumentalne i z pompą, może dlatego tak ładną metaforą rosyjskiej duszy jest wielka cerkiew, wzniosła muzyka i przenikające się wspomnienie czasów dawno minionych.



Dorota Patrycja Sech
teatrakcje.pl
16 grudnia 2011