Don Kiszot w chmurach

Tym, co może najciekawsze w pomyśle na "Don Kiszota" z Teatru Dramatycznego, jest wewnętrzny spokój adaptacji historii o dziwnym szaleństwie. Tak, właśnie historii o dziwnym stanic ducha, nie zaś adaptacji powieści o przemyślnym szlachcicu z La Manchy, bo nic ulega wątpliwości, że nie mamy tu do czynienia z żadnym filologicznym rozbiorem siedemnastowiecznej prozy

Nie ma w tej inscenizacji rozbuchanej analizy losów Don Kiszota, z której wynikałoby tylko tyle, że klasykę można interpretować na miliony sposobów. Inaczej: nie ma tu udowadniania, że Cervantes napisał o wszystkim. Jest próba opowiedzenia o mężczyźnie w sile wieku, który odwraca się tyłem do swojego dotychczasowego życia. To próba skromna - żadne tam mierzenie się w bólach i gniewie z mitem Don Kiszota. Żaden niezdrowy ekshibicjonizm, czy próżne wygłaszanie kontrowersyjnych tez o wszystkim. To konsekwentne, intymne adaptowanie historii człowieka, którego zmęczyło dotychczasowe życie.

Ci, którzy znają dramat Mateusza Pakuły "Donkey", będą zaskoczeni, bo adaptacja zrobiona na potrzeby spektaklu bardzo różni się od tekstu sztuki. To może zbyt radykalne stwierdzenie, ale pozwala na odnalezienie proporcji: różnica między sceniczną adaptacją a dramatem jest niemal tak duża, jak między dramatem a powieścią Cervantesa. Tekst Pakuły to feeria barwnych obrazów, absurdalnych powiązań, zwariowanych skojarzeń. Dużo w nim gry tandetnymi rymami, ukazywania irytującego banału codzienności i bawienia się głupotą pop-kultury. To właśnie po tym wysypisku skojarzeń (Mueller, zupełnie poważnie, wolałby "śmietnik historii") krząta się groteskowy Don Kiszot Pakuły w towarzystwie nierozgarniętego Sancho. Spotykają się postaci o imionach znanych z Cervantesa (choćby Dulcynea), ale pojawiają się także Pan Policjant i Jego Fagas, Indianie grający na fletach "Jolkę, Jolkę", kwartet Pensjonariuszy... Pakuła wszystko pozostawia otwarte: fabułę rekonstruujemy niemal wyłącznie dzięki znajomości, choćby bardzo ogólnej, losów kastylijskiego rycerza i jego giermka, ale lawina zdarzeń i narastający słowotok barwnych postaci często znajdują jedynie formalne uzasadnienie. To coś więcej niż zabawa słowem czy skojarzeniami - to prawdziwa impreza, na której zagubiony Don Kiszot stara się odnaleźć nieco spokoju.

Maciej Podstawny zdecydował się dookreślić fabułę - nie podjął się eksponowania tego, co w dramacie niejasne, ale postanowił wskazać kilka punktów odniesienia (podstawą spektaklu nie jest zresztą sam dramat Pakuły, ale jego poszerzona i przebudowana wersja). Szukając konkretnego porządku formalnego i znajdując w wielu miejscach ciągi przyczynowo-skutkowe, zapewnił swojemu "Don Kiszotowi" dziwny, ale cenny spokój. Ten, kto nosi imię rycerza o smętnym obliczu, błąka się, w starym płaszczu i bez butów, po współczesnym "nic-miejscu" - po anonimowych ulicach miasta. To nie jest miejsce odludne, bo nawet jeśli nic zobaczymy tłumów na scenie, to przecież wiemy, że podpity i śmierdzący Don Kiszot (Adam Ferency) musi funkcjonować na marginesie jakiegoś społeczeństwa. Podstawny bardzo zresztą sprawnie ukazuje odmienność zagubionego bohatera - właśnie nie nazywając i nie pokazując tego i tych, przed którymi uciekł. To nie jest emigracja z nie-mojego do mojego świata: to przejście z jednego nieznanego w drugie. Nie ma w tym szczególnej nostalgii czy flancuryzmu (Don Kiszot nie jest niespełnionym poetą, raczej nieciekawym typem, który wyszedł bądź uciekł z więzienia), ale jest szansa na oddech, na rozejrzenie się po świecie. To jest ten dziwny spokój inscenizacji: zgoda na pozostawienie obcego obcym, niechcianego niechcianym, nieznanego nieznanym.

Najbliższy Don Kiszotowi jest Sancho (Dobromir Dymecki - chyba najbardziej precyzyjna rola w spektaklu). To postać tyleż smutna, co komiczna, trochę taki uczeń, który boi się, ze pewnego dnia przerośnie mistrza. Rozstawali się już setki razy, ale Sancho zawsze wracał - może z poczucia odpowiedzialności za Don Kiszota, może z przywiązania, może ze strachu przed samotnością. Trochę jak u Cervantesa, także i tu to właśnie Sancho jest tym rozsądniejszym. To on troszczy się o życie przyjaciela-mistrza (bardzo dosłownie, bo w jednej ze scen zaświszczą kule), to on zaprowadzi Don Kiszota do (dwóch) Dulcynei i ich Babci Lol (tyleż w poszukiwaniu miłości, co wanny z ciepłą wodą i pachnącą pianą). To także on wyruszy na poszukiwania zagubionego nieudacznika. Będą to poszukiwania bardzo dosłowne, sprowadzające ten spektakl-moralitet na ziemię: zobaczymy na projekcji wideo, jak aktorzy zaczepiają przechodniów w okolicach teatru, pytając o Don Kiszota. Wszystko będzie bardzo staranne i poprawne, a jednak coś zgrzyta... Może im bliżej jesteśmy prozy życia, tym bardziej pomysł na Don Kiszota w brudnym płaszczu przestaje pociągać? Bodaj jedną z najpiękniejszych analiz powieści Cervantesa jest wydana w 1963 roku rozprawa Marthe Robert "L\'Ancien et le Nouveau: de Don Quichotte a Franz Kafka" ("Dawne i Nowe: od Don Kiszota do Franza Kafki"). Według Robert Cervantes pokazał w swoim utworze, ze najważniejszym zadaniem literatury jest nieustanne pokazywanie miejsca książek w rzeczywistości, ich relacji do codzienności. "Don Kiszot" (zarówno sama powieść, jak i losy tytułowego bohatera) udowadnia, że choć powołaniem literatury jest opisywanie rzeczywistości, to jednocześnie nie można jej przedstawić prawdziwie, bo wszystko jest skażone doświadczeniem poprzednich obrazów literackich. Porażka "Don Kiszota" wynika właśnie z niedostrzegania relatywizmu literackich reprezentacji. Mateusz Pakuła chyba o tym napisał swojego "Donkeya" - poważne potraktowanie wytworów kultury, nadanie im statusu prawd objawionych, musi prowadzić do szaleństwa. Jego dramat jest zatem bardziej refleksją o pewnym koncepcie kulturowym niż o samym bohaterze. Stąd ta zabawa popkulturową papką, która dla dzisiejszego Don Kiszota jest współczesną wersją Amadisa z Walii.

Tymczasem oglądając spektakl, mamy wrażenie, że jego twórcy wpadli w tę samą pułapkę co oryginalny bohater Cervantesa - tekst literacki potraktowali bardzo poważnie, jakby odwzorowywał rzeczywistość. To dziwne, bo w przedstawieniu sporo jest autotematyzmu (tego, co Robert nazwałaby "powołaniem literatury") - co chwila pojawia się Reżyser Spektaklu o Don Kiszocie, wygłaszając raz nawet (ironiczną chyba) tyradę, że w dramaturgii współczesnej ważny jest poważny temat. Co z tego, skoro z minuty na minutę spektakl staje się coraz bardziej refleksją o codzienności okolic placu Defilad? Bardzo możliwe, że to zderzenie początkowego odrealnienia z technikami znanymi z filmów dokumentalnych (widocznymi nic tylko w projekcjach wideo, ale i w końcowych monologach aktorów granych frontem do widza) jest właśnie rozprawianiem się z problemem relatywizmu artystycznych reprezentacji. Ale czy na pewno? Im bliżej końca, tym więcej jest aluzji do popkultury - słyszymy piosenkę Chylińskiej, uśmiechamy się, nieco wbrew sobie, gdy na scenę wtargną częstochowskie rymy: "Przynieśliśmy hojne dary z Veromody oraz z Zary". Problem w tym, że im więcej w spektaklu szalonego eklektyzmu Pakuły-dramatopisarza (nie wszystko można wyciszyć), tym słabsza staje się wizja Podstawnego-reżysera. Trochę jakby obaj ciągnęli inscenizację w przeciwne strony.

Szkoda, że takie zgrzyty w tym spektaklu się pojawiają. Szkoda, że Maciej Podstawny, choć umiał celnie rezygnować z tanich gagów (to naprawdę wyważony i doskonale zrytmizowany spektakl), nie zaufał bardziej dramatowi Pakuły. Ta konstatacja może zaskakiwać, bo przecież scenariusz powstawał kolektywnie: pisali go dramatopisarz z reżyserem (oraz z Aleksandrą Krzaklewską), a jednak harmonię spektaklu burzy dysonans między poetyką sceny a poetyką dramatów Pakuły. Podstawny mógł zrobić spektakl o szaleństwie artystycznych reprezentacji, zrobił raczej przypowieść, którą można by streścić legendarną kwestią z "Wniebowziętych" Andrzeja Kondratiuka: człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać.



Piotr Olkusz
Teatr
25 listopada 2010
Spektakle
Don Kiszot