Dowieść szaleństwa

Chociaż matematyczne teorie i sztuka teatru niewiele mają ze sobą wspólnego, czasem ich spotkanie może zaowocować całkiem udanym wieczorem

Jako reżyser Andrzej Seweryn przyzwyczaił nas do inscenizacji wielkich dramatów. Również jego kreacje aktorskie nie schodziły poniżej dramaturgii pewnego poziomu. Grywał role szekspirowskie i molierowskie, zazwyczaj bliżej mu było do Sofoklesa czy choćby Fredry niż do współczesnych brutalistów. Myślę, że tym razem udało mu się zaskoczyć niejednego widza. Decydując się na współpracę z Teatrem Polonia, na warsztat wziął obsypany nagrodami broadwayowski hit Davida Auburna Dowód. Jest to sztuka bardzo interesująca, której status można by porównać do „Opery za trzy grosze” Brechta. Łączy w sobie zarówno lekkość, popularny humor i modną tematykę z ambicjami filozoficznej refleksji. Jak odróżnić geniusza od wariata? Czy rzeczywiście jest on więcej wart od żmudnej i systematycznej pracy? A może prawdziwy geniusz w ogóle nie jest możliwy i to tylko jeden z przejawów szaleństwa? Czy takiej osobie w ogóle można zaufać?

Na te wszystkie pytania próbuje się znaleźć odpowiedź, która okazuje się całkowicie niezadowalająca. Błędem bowiem byłoby traktowanie tej sztuki wyłącznie w kategoriach dramatu refleksyjnego. W gruncie rzeczy jest to utwór lekki, który opiera się na rozbitej konstrukcji kryminału. Prosta fabuła, bez żadnych pobocznych wątków, właściwie niczym nie zaskakuje. Jest to historia genialnego, choć obłąkanego matematyka Roberta (Andrzej Seweryn) i jego równie zdolnej (a może nawet zdolniejszej) córki Catherine (Maria Seweryn), których życie opiera się na miłości do liczb. Miłości, która może przynieść sławę i szczęście, ale równie dobrze zrujnować człowiekowi życie. Dla Roberta jest już za późno, zmarł jako skończony matematyk i wariat, ale Kate wciąż ma szansę. Zostaje postawiona wobec trudnego wyboru: spokojnego, ale i martwego intelektualnie życia w Nowym Yorku u boku siostry Claire (Joanna Trzepiecińska) i jej przyszłego męża, albo walki o uznanie własnych dokonań, które tak trudno będzie jej udowodnić. Nad tym wszystkim unosi się wciąż duch nieżyjącego ojca, który dodatkowo – zamiast wesprzeć córkę – jeszcze bardziej miesza jej w głowie.

Ten swoisty teatr psychologiczny na miarę kultury popularnej Seweryn realizuje z matematyczną wręcz dokładnością. W pierwszej scenie spektaklu Robert mówi do Catherine: „Widzisz? Nawet twoją depresję da się wyrazić za pomocą matematyki.” Wydaje się, że ta idea przyświeca konstrukcji całego przedstawienia. Werystyczna scenografia Macieja Putowskiego oraz fakt obsadzenia w głównych rolach autentycznej rodziny to elementy bliskie realizmowi z ducha Stanisławskiego. Reżyser jednak nie zdecydował się pójść tym tropem. W jego „Dowodzie” nie ma miejsca na prawdziwe emocje i improwizację, gdyż nawet one mają swoją ściśle wyznaczoną pozycję. Podobnie głębokie przeżywanie, które wciąż pozostaje pod kontrolą. Aktorzy nie pozwalają sobie na całkowite wchodzenie w dramaty swoich bohaterów, które przez to stają się powierzchowne. Wpisana w tekst dwubiegunowość osobowości Catherine pozostaje wyłącznie w sferze słów, a sama bohaterka przypomina bardziej osowiałą i zbuntowaną nastolatkę niż młodą kobietę zmagającą się ze swoimi genami i świadomością. Podobnie Robert, o którego pomieszaniu zmysłów mówią wyłącznie inne postaci. On sam to raczej zdziecinniały staruszek, który uparcie wałęsa się po werandzie domu, pali śmierdzące papierosy i rozrzuca buty po kątach, choć niewątpliwie trudno odmówić scenicznego uroku tym krótkim intermediom. Nie ma to jednak wiele wspólnego z chorobą, o której wszyscy mówią. Chyba, że za szaleństwo uznamy sam fakt, że duch zmarłego profesora ma jeszcze jakieś pretensje do świata żywych.

Parze głównych, niejako oderwanych od rzeczywistości bohaterów przeciwstawionych zostaje dwoje realistów: Claire, twardo stąpająca po ziemi analityk z Wall Street oraz były student Roberta, podkochujący się w Catherine doktor matematyki Hall (Marcin Perchuć, wcześniej grany przez Łukasza Simlata). W obu wypadkach aktorom udało się stworzyć o wiele bardziej autentyczne kreacje. Oboje próbują pomóc Kate, jednak każde z nich widzi szczęście dziewczyny w odmienny sposób. Claire Trzepiecińskiej jest kobietą elegancką i dobrze ułożoną, przede wszystkim bardzo rozsądną, która ma jednak swoje słabości i nie zawsze potrafi się perfekcyjnie kontrolować (o czym świadczy choćby jej wygląd, sposób chodzenia i zachowanie po pijatyce z fizykami). Jednak zdecydowanie najpełniejszą, a przez to i najciekawszą kreację stworzył Perchuć. Z jednej strony wygląda i zachowuje się jak stereotypowy naukowiec – ubrany w akademicką bluzę, z plecakiem niedbale zarzuconym na ramię, wobec profesora czuje się stremowany i nieporadny, a wobec jego córki – kobiety – dodatkowo onieśmielony. Wydaje się, że nie interesuje go nic poza matematyką i wyjazdami na konferencje naukowe. Jego główny problem polega na tym, że jest świetnym rzemieślnikiem, czyli odtwórcą cudzych teorii, a nie potrafi stworzyć niczego własnego, choć bardzo tego pragnie. Dlatego też dużą szansę dla siebie widzi w notatkach zmarłego Roberta. Ten na pierwszy rzut oka niepozorny fajtłapa okazuje się ambitnym i silnie zdeterminowanym, a momentami wręcz wyrachowanym człowiekiem, który wiele jest w stanie zrobić dla osiągnięcia swojego celu. Z tej postaci udało się Perchuciowi wyciągnąć nie tylko jej dramat i nerw, ale również ukazać ją w niejednoznacznym świetle. Ostatecznie jego Hall okazuje się dobrym i porządnym facetem, ale przed tym musi się zmierzyć z nęcącymi pokusami.

„Dowód” niewątpliwie wielkim dramatem ani przedstawieniem nie jest. Jednak jeżeli przypomnieć sobie, że takich aspiracji raczej nie miał, ogląda się go z dużą przyjemnością. I niepotrzebna jest do tego nawet znajomość żadnych funkcji trygonometrycznych ani innych teorii mnogości. To dobra propozycja na udany, rozrywkowy wieczór o nieco wyższych ambicjach.



Karolina Matuszewska
Teatrakcje
11 marca 2011
Spektakle
Dowód