Druga strona Witkacego

Rozmowa z prof. Januszem Deglerem, historykiem literatury i teatru, autorem książki "Witkacego portret wielokrotny"

Gdyby ktoś podsunął Panu rękopis Stanisława Ignacego Witkiewicza, potrafiłby Pan poznać, czy to autentyk? 

Raczej tak, choć w takich sprawach trzeba być ostrożnym. Przed kilkunastu laty dostałem wierszyk Witkacego napisany na odwrotnej stronie rysunku. Ten, który podrobił jego pismo, nie był amatorem, ale popełnił drobny błąd. Wykorzystał czarny atrament, a Witkacy miał zwyczaj pisać tylko fioletowym atramentem, ewentualnie zielonym. Aby mieć jednak całkowitą pewność, dałem tekst do zbadania znajomemu grafologowi, który potwierdził, że to falsyfikat. 

Ile rękopisów Witkacego trzymał Pan w dłoniach?

Wszystkie, które są dostępne. Nie czytałem tylko niektórych tekstów filozoficznych, bo ich edycją zajmuje się Bohdan Michalski. Rękopisy dramatów oraz tekstów krytycznych i publicystycznych bardzo dokładnie opisałem w notach edytorskich, w które zaopatrzony jest każdy tom "Dzieł zebranych" Witkiewicza wydawanych od 1992 roku przez PIW. We wrocławskim Ossolineum znajduje się największy zbiór jego rękopisów, dokumentów i zdjęć. Jadwiga Witkiewiczowa, żona zmarłego dokładnie przed siedemdziesięciu laty artysty i filozofa, była w bardzo trudnej sytuacji materialnej i w latach pięćdziesiątych sprzedawała te rękopisy, a Franciszek Pajączkowski, ówczesny dyrektor Ossolineum, nie bał się ich kupować. 

W tamtych czasach Witkacy był na indeksie. Niewielu w ogóle o nim słyszało. 

Witkacy był wyklęty, a jego twórczość uznana za "wytwór gnijącego imperializmu". Pajączkowski za ten zakup mógł nie tylko stracić pracę, ale mieć poważne nieprzyjemności. Biblioteka Narodowa kupiła tylko dwa rękopisy, a Biblioteka Jagiellońska ani jednego. Miałem to szczęście, że już na II roku studiów dostałem od Stanisława Pietraszki specjalne pismo, dzięki któremu mogłem buszować w tych rękopisach. To było niezwykłe przeżycie. 

W rękopisie przeczytałem wtedy "622 upadki Bunga", pierwszą powieść Witkacego, którą Anna Micińska wydała dopiero w roku 1972. Potem przedarłem się przez potwornie pokreślony i pełen poprawek rękopis "Jedynego wyjścia", ostatniej jego powieści, która ukazała się drukiem w 1968. I oczywiście przeczytałem rękopisy wszystkich dramatów. 

W sprawie etapów pisania powieści "Nienasycenie" przeprowadził Pan niemal policyjne śledztwo. Czyta się ten fragment jak prawdziwy kryminał. 

Mogę trochę nieskromnie stwierdzić, że rezultat owego śledztwa uważam za jedno z moich ważniejszych odkryć. Dowodzę, że "Nienasycenie" to kontynuacja powieści, którą Witkacy zaczął pisać w 1912 roku, po ukończeniu "622 upadków Bunga". Niestety, dość szybko ją zarzucił i wrócił do niej dopiero w połowie roku 1927 po wydaniu "Pożegnania jesieni".

Skąd Pan to wie?

Punktem wyjścia do całego przewodu analitycznego był wywiad, którego Witkacy udzielił w czerwcu 1927 r. po premierze "Persy Zwierżontkowskiej" w Teatrze Miejskim w Łodzi. Zapytany o plany twórcze, odpowiedział, że zamierza powrócić do nieukończonej powieści młodzieńczej. Na podstawie innych przesłanek (między innymi korespondencji z Heleną Czerwijowską i z żoną) dowodzę, że pierwsza część "Nienasycenia" była mocno zaawansowana już w 1912 r. 

Sporo rzeczy zaskoczyło mnie w pańskiej książce. Postać Witkacego zdominowała legenda, opinia bon vivanta, narkomana... Tymczasem był pracoholikiem, a jednocześnie bardzo ubogim artystą często przeżywającym upokorzenia z tego powodu. Dopiero kronika jego życia i twórczości, dokumentująca dzień po dniu uzmysłowiła mi, że choć był tytanem pracy, klepał biedę, a utrzymywał się ze skromnych dochodów Firmy Portretowej "S.I. Witkiewicz". 

W 1924 roku zrezygnował z uprawiania tzw. istotnego malarstwa, które miało być realizacją jego teorii Czystej Formy. Założył jednoosobową firmę portretową. Minął właśnie rok od jego ślubu z Jadwigą Unrużanką, ale stosunki w tym małżeństwie nie układały się najlepiej. Wkrótce Jadwiga wróciła do Warszawy, a w tamtych czasach konwenanse wymagały, by mąż utrzymywał żonę, która nie pracowała. Witkacy zobowiązał się, że będzie wysyłał jej co miesiąc 200 zł. 

Wywiązywał się z tego regularnie, co więcej robił to nadal, mimo iż w 1932 roku żona podjęła pracę w GUS-ie. Musiał niezwykle intensywnie pracować, bo trzeba pamiętać, że matka prowadziła pensjonaty, które przynosiły coraz większe straty i Witkacy je wyrównywał. W roku 1930 matka zbankrutowała i całe jego honorarium za "Nienasycenie" (8000 zł) poszło na spłatę długów. Zamiast płacić honoraria wielu lekarzom proponował im i członkom ich rodzin wykonanie portretów. Nic dziwnego, że jego dorobek w tej dziedzinie to ponad trzy tysiące portretów. 

Był zapracowany, a jednocześnie znajdował czas, by pisać kilka listów dziennie. 

Korespondował w wieloma znanymi osobami. Bywało, że dziennie wysyłał kilkanaście listów. Do żony pisał regularnie co drugi dzień. Zachowało się ich 1378. Dodajmy do tego jeszcze długie listy filozoficzne, które pisał m.in. do Ingardena, Corneliusa. Z takich listów wymienianych z Janem Leszczyńskim powstał cały tom, który kilka lat temu ukazał się drukiem w ramach "Dzieł zebranych".

Dlaczego tyle pisał?

Profesor Stefan Morawski bardzo trafnie wyjaśnił, że była to niezwykle silna potrzeba szukania kontaktu z innymi. Korespondencja miała stanowić pomost między jednym Istnieniem Poszczególnym a wybraną, najbliższą mu "monadą" i właśnie dzięki temu nie pozostawało się samemu z sobą. 

Kiedy czyta się jego listy, widać, jak powoli wciąga adresata w krąg swoich spraw, jak zaczyna traktować go jak spowiednika, zwierzając się z najbardziej intymnych przeżyć. Liczył na podobną wzajemność. Intensywny dialog korespondencyjny stanowił często ucieczkę przed samotnością. Bo był to jednak człowiek samotny, mimo wielu przyjaciół i znajomych, a także roju kobiet, który go otaczał. 

Nie rozumieli go i nie uznawali? 

Bez wątpienia swoją twórczością wyprzedził swoją epokę. Tylko nieliczni (Boy, Bolesław Miciński) docenili jej wartość. Był przedmiotem napastliwych ataków, oskarżeń i kpin. Karierę zrobiło określenie Irzykowskiego "genialny grafoman". Jednocześnie miał świadomość swojej wartości i tego, że skalą talentów przerasta współczesnych, którym przeważnie chodzi o sławę, a nie o problemy Sztuki. 

Portret, który wyłania się z książki, zmienia perspektywę patrzenia na Witkacego. 

Tytuł "Witkacego portret wielokrotny", odwołujący się do znanej fotografii wykonanej w 1916 roku w gabinecie luster, traktuję symbolicznie, bo nie tylko dobrze oddaje wielość uprawianych przez niego gatunków sztuki, ale przede wszystkim wskazuje na to, że był artystą i człowiekiem niezwykle skomplikowanym, złożonym, właśnie - wielokrotnym. Staram się ukazać Witkacego od mało znanej strony - jego życia prywatnego, które wypełniała przede wszystkim twórczość i praca malarza portrecisty, ale który dzięki doskonalej organizacji czasu potrafił godzić wiele spraw i korzystać także z uroków życia. 

Janusz Degler, "Witkacego portret wielokrotny", PIW, 560 s., cena: 44,90 zł



Krzysztof Kucharski
Gazeta Wrocławska
6 października 2009