Duża Lolita i Fritzl, czyli dwoje na huśtawce

Słuchaj Leonie, a on nie słucha. Wystarczy mu, że zje zupę. Bo po co mówić żonie o miłości? Przecież i tak nie odejdzie. A może jednak nie pozwoli się poniżać? A może tajemnic alkowy jest znacznie więcej?

Andrzej Sadowski swoją sztukę "Leon i Matylda" rozpoczyna z przytupem, jednocześnie myląc lekko tropy. Najpierw przezabawny chór trzech pań, jako żywo przypominających kumoszki, czy teatralny personel pomocniczy, żwawo opowiada, co powinno się znaleźć na scenie. Zapowiada też wejście Leona, który najbardziej na świecie lubi siedzieć na kanapie i gapić się przed siebie. Zdaje się, że to taki Al Bundy. Szczególnie, kiedy na scenę wkracza Matylda i żąda dowodów miłości. Wypisz wymaluj - znudzony obowiązkami małżeńskimi stary cap i niewyżyta małżonka. Ale to byłoby zbyt proste.

Po świetnie napisanych, pełnych językowej wrażliwości na świat, scenach, dochodzi do pierwszego punktu zwrotnego. Jako, że akcja rozpoczyna się w dniu Wigilii, na scenie pojawi się choinka. Świetnie rozegrane ustawienie aktorów w połączeniu z vis comica grającego Leona Marka Tyszkiewicza daje rewelacyjny efekt. I wtedy właśnie objawi się jego natura. Już nie tylko skapcaniałego, liniejącego małżonka, ale domowego tyrana. Jednym gestem zaprowadza w domu porządek, a widownia wstrzymuje oddech. Choć jeszcze przed momentem jej męska część, zdaje się, mocno żałowała, że nie może tak jak Leon podziwiać "świątecznej choinki".

Wyeksponowany na plakacie stół zostanie jeszcze kilka razy wykorzystany przez reżyserującego spektakl Andrzeja Sadowskiego. Pikantnie, ale z polotem, nie przekraczając granicy dobrego smaku. Jednak to nie scenografia, choreografia, ani zakończenie spektaklu dryfujące w nie do końca zrozumiałą stronę finał "Leona i Matyldy" są najważniejsze. Tu zdecydowanie ponad pozornie banalny tekst wznoszą się aktorzy.

Marek Tyszkiewicz w roli zimnego drania, człowieka o wielu obliczach, wreszcie domowego tyrana, sadysty, czy po prostu zwyczajnego świra jest w doskonałej formie. Śmieszy, tumani, przeraża. Justyna Godlewska-Kruczkowska, sceniczna Matylda, miota się od uwielbienia do nienawiści, od wściekłości do uległości, mówiąc z odpowiednią intonacją słowo "świr" buduje atmosferę grozy.

Bo im dalej toczy się przedstawienie, tym więcej autor zdradza widzom z wcześniejszych losów pary bohaterów. Czy to było brutalne uwiedzenie, czy ocalenie życia. Czy Matylda była w młodości faszerowana narkotykami i jest latami więziona, czy Leon jest zwykłym społecznym pasożytem?

Jednocześnie wiele przeżartych rutyną, czy wypalonymi uczuciami małżeństw, w początkowych scenach odnajdzie lustrzane odbicie swojego życia. Wiele maltretowanych, poniżanych kobiet, może pomyśleć - jestem taka jak Matylda. Pozwalam się poniżać, ale wybaczam, bo kocham. Grozę tych okrutnych prawd przełamują udane komentarze chóru, jednak przeświadczenie, że rodzina Bundy'ch zamieniła się w dom Fritzla gdzieś zostaje z tyłu głowy.

Wydaje mi się, że spektakl mógłby być co najmniej o kwadrans krótszy, bez szkody dla wymowy całości. Reżyserująca świetny film "The Party" Sally Porter przycięła obraz do 71 minut. A zatem można.



Jerzy Doroszkiewicz
Kurier Poranny
19 lutego 2018
Spektakle
Leon i Matylda
Portrety
Andrzej Sadowski