Dyndając na końcu łańcucha pokarmowego (3)

Z publicznych pieniędzy finansuje się dziesiątki potrzeb społeczeństwa, stworzył się zatem wielki układ pokarmowy, a kultura i sztuka tkwią od lat na końcu jego łańcucha.

(cz. 1)  (cz.2)

J.G.: A teraz przejdźmy do obiektywnego problemu finansowania kultury we Wrocławiu.

R.S.: Mieszkowski, podobnie zresztą jak i ja, musiał z przychodów naszych teatrów uzupełniać lukę i dopłacać do ich bieżących kosztów, które winny być zapewnione przez ich organizatorów. Rozumiem to tak, że instytucja kultury otrzymuje pełne zabezpieczenie bieżących kosztów utrzymania, a przychody własne mają służyć tylko sztuce. W obu tych przypadkach tak nie było. W Białymstoku i we Wrocławiu chodziło zatem tak naprawdę o brak dofinansowania w wysokości półtora, dwóch milionów złotych rocznie. Mówimy o kwotach śmiesznych w odniesieniu do globalnych kosztów prowadzenia tak dużych instytucji. W jednym z wywiadów marszałek województwa podlaskiego Jarosław Dworzański powiedział, że nie jest problemem dla budżetu województwa uzupełnienie tych niedoborów. Dlaczego więc tego nie uczynił? Przypadek Opery i Filharmonii Podlaskiej jest jeszcze inny i w pewien sposób wyjątkowy: instytucja ta powstawała całkowicie od nowa i dopiero po pierwszym roku jej działalności wiadomo było, ile pieniędzy nam brakuje – niecałe dwa miliony. Brakowało ich dlatego, że z własnych środków musieliśmy zakupić dziesiątki sprzętów i usług, które były niezbędne dla jej funkcjonowania. Kiedy więc usłyszałem zarzut o złym gospodarowaniu budżetem, ogarnął mnie pusty śmiech – mieliśmy bowiem siedem milionów przychodu rocznie z samych biletów. Kto miał w Polsce więcej?

J.G.: Uchodzi pan za jednego z najlepszych menedżerów teatru w Polsce, a tymczasem zarząd województwa podlaskiego zadecydował o pana odwołaniu. Czym ta dymisja została podyktowana?

R.S.: Jak napisał Roman Pawłowski w artykule Dyrektorzy do dymisji, czyli wasalizacja teatrów, zostałem wyrzucony za to, że zarabiałem najwięcej ze wszystkich instytucji kultury w Polsce. Urząd Marszałkowski, czyli organizator nowej inwestycji, nie chciał jednak przyjąć i zrozumieć tego, że od początku nie została prawidłowo doszacowana ilość środków potrzebnych na jej bieżącą działalność i rozwój. Otrzymaliśmy osiemnaście milionów złotych budżetu, a dziewięć milionów stanowiły przychody generowane przez Operę i Filharmonię Podlaską: siedem milionów z biletów i dwa od miasta tytułem zakupu usług. Gdzie zatem są niegospodarność i brak rentowności? Proszę mi pokazać prywatny biznes, którego rentowność przekracza czterdzieści procent w skali roku. Tak naprawdę nie to było realną przyczyną decyzji urzędu – sprawa miała wymiar polityczny. Zbliżała się kampania wyborcza, a problemy finansowe byłyby ważnym zarzutem wobec koalicji sprawującej władzę. Zwalenie wszystkiego na dyrektora zamykało sprawę, zamykało usta przeciwnikom. Problem zniknął z tematów kampanii, a to, że na początku, kiedy rozpoczynałem tu działalność, zapewniano mnie, iż urząd będzie szukał i pomagał w pozyskiwaniu dodatkowych środków dla naszej instytucji, zostało zapomniane. Wszystkich irytowała moja całkowita niezależność. Nie byłem dostatecznie spolegliwy i pokorny. Pierwsze problemy zaczęły się już w roku 2011, kiedy wprost odmówiłem odpowiedzialnemu za kulturę członkowi zarządu zaangażowania jego człowieka w charakterze mojego zastępcy. Z trudem wywalczyłem prawo samodzielnych decyzji personalnych, a liczba karteczek i telefonów z nazwiskami tych, których mam zatrudnić do nowej instytucji, była zatrważająca. Pojawiały się też uwagi i zarzuty: „Dlaczego zatrudnia pan tylu prawosławnych?", „Dlaczego opera ciągle zajmuje się Żydami w swoich licznych projektach?".

J.G.: Wydaje się to dziś nieprawdopodobne.

R.S.: Nigdy nie zapomnę publicznych wymówek, że traktuję Polaków jako mniejszość w moim teatrze. Spuśćmy zasłonę miłosierdzia... Zarząd województwa zaniechał egzekwowania pierwotnych ustaleń, podpisanych w formie porozumienia przez osoby, które zainicjowały powstanie opery. Od początku miało być tak, że ta jedyna w swoim rodzaju instytucja w Polsce, łącząca operę, filharmonię i centrum sztuki, miała być finansowana w połowie przez samorząd, a w połowie przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Było też studium wykonalności, znakomicie opracowany dokument określający cele, zadania i sposób finansowania przyszłej inwestycji. Dokument zadziwiająco realny, diagnozujący niezbędne poziomy finansowania tej instytucji w kolejnych pierwszych pięciu latach jej działalności i koszty jej utrzymania, gdzie precyzyjnie określono, że po stronie samorządu jest stała kwota, około trzynastu milionów, a MKiDN w ciągu pięciu lat ma zwiększać swoją dotację od pięciu do blisko dziewięciu milionów złotych. Zarząd województwa wiosną 2012 roku podpisał umowę, że po stronie MKiDN będzie to stała kwota pięciu milionów. Opera w tym czasie była już sformatowana, zostali w niej zatrudnieni niezbędni pracownicy i przygotowywała pierwsze dwie premiery. To był wielki grzech zaniechania. Kiedy mnie zaproszono, abym sformatował od nowa Operę i Filharmonię Podlaską, wszyscy mieli widmo klęski. Nikt w Urzędzie Marszałkowskim nie miał bladego pojęcia, jak ma ona wyglądać i czym ma być. Przed moim przyjazdem do Białegostoku urzędnicy mieli jedynie studium wykonalności, którego zresztą nie przestrzegano, ja natomiast byłem zobligowany do spełnienia wszelkich warunków i wskaźników przewidzianych dla zachowania ciągłości projektu europejskiego. Tym samym organizatorzy inwestycji zobowiązali się do utrzymywania Opery i Filharmonii Podlaskiej. Zarząd województwa podlaskiego nie potrafił wyegzekwować od strony rządowej i ministerialnej pieniędzy zgodnych z wcześniejszymi założeniami i jak to u nas, dyrektor miał sam sobie z tym poradzić. Podobna sytuacja miała miejsce w Teatrze Polskim Mieszkowskiego: przynosił on sławę, splendor, robił doskonałe przedstawienia, a w rezultacie musiał przede wszystkim zarobić na prąd, ciepło i pensje. Nikogo nie obchodziło to, że robił on dobry teatr. Zgadzać musiały się „słupki". Odwołaniu Mieszkowskiego towarzyszyły ekstremalne emocje różnych twórców – można powiedzieć, że niektórzy wyszli z formy, i to bardzo. Mówiono: wstyd, hańba... Myślę, że wstydem i hańbą jest to, że jeden z najlepszych teatrów dramatycznych w Polsce ma problemy finansowe. Żenująco małe w porównaniu z ilością środków marnowanych gdzie indziej.

J.G.: Dotacje na działalność scen repertuarowych są systematycznie zmniejszane. Jaki może być skutek obecnej polityki teatralnej w Polsce?

R.S.: Z przerażeniem czytam doniesienia o kolejnych redukcjach dotacji dla instytucji kultury w Polsce, bo rzecz nie dotyczy tylko teatru. Obcinane są dotacje teatrom, muzeom, filharmoniom, galeriom. To w konsekwencji prowadzi do marginalizacji kultury w naszym kraju. Na dłuższą metę wróży to katastrofę. Naród systematycznie pozbawiany dostępu do kultury i sztuki zjałowieje. Jałowość to nieurodzajność, niepłodność. Osiąga się ją przez sterylizację. To nieobecność niezbędnych do życia drobnoustrojów. Swoją drogą to ciekawe: teatr jako drobnoustrój... Zatem brak środków na kulturę i sztukę bądź ich ciągłe zmniejszanie doprowadzą prędzej czy później do wysterylizowania narodu. We wszelkich przejawach jego funkcjonowania.

J.G.: W jaki sposób pokierowałby pan polityką finansową dotyczącą teatru, a być może kultury polskiej w ogóle?

R.S.: Finansowanie kultury to efekt, a problemy, jak zwykle, pojawiają się wcześniej. Zacznijmy od początku. Przez dwadzieścia pięć lat nie zajęliśmy się rudymentarnym problemem, jakim jest formowanie i edukacja kadr zarządzających kulturą. Znowu narażę się chyba wszystkim, gdy powiem, że lansowana przez wysokich urzędników w tym kraju teza o tym, iż zarządzanie jednostkami kultury należy powierzyć menedżerom, jest intencjonalnie słuszna, ale w naszej rzeczywistości kompletnie pozbawiona sensu. Ławka menedżerów kultury jest jeszcze krótsza niż ławka zaplecza eksperckiego partii politycznych w tym kraju. Owszem, stworzyliśmy kierunki całodziennych lub podyplomowych studiów pod tytułem „menedżer kultury" czy też „specjalista od spraw zarządzania kulturą", ale poza wyimaginowanymi programami teoretycznymi nie stworzyliśmy narzędzi, które pozwolą ich naprawdę wykształcić. Teatr, a zwłaszcza opera, to ogromna wiedza i znajomość tradycji, a tej nie da nauczyć się w ławkach licencjackich czy podyplomowych. Zarządzanie szeroko rozumianym teatrem czy instytucją artystyczną w ogóle wymaga znajomości wszystkich elementów składających się na jej fenomen. Popatrzmy na Niemcy: przyszły intendent generalny przechodzi tam, jak aktor w teatrze bunraku, wszelkie kolejne szczeble wtajemniczenia. Krok po kroku poznaje tajemnice techniki, uczy się praktycznie elementarza, by następnie, zarządzając taką instytucją, dokładnie wiedzieć, czym zarządza. Musi on ponadto mieć szczególny stosunek do artystów i do sztuki, a nie tylko ją lubić czy kochać. Nie wystarczy już być melomanem, aby zarządzać filharmonią. Tego procesu edukacji przyszłych intendentów, których wykształcili Niemcy, nie da się nauczyć teoretycznie. Niezbędne są głębokie planowanie i stworzenie procesu edukacji przyszłych menedżerów. Najpierw muszą oni, jak w hotelu, zacząć od bycia boyem, portierem, a później przejść do hotelowej recepcji i tak dalej, by w końcu zostać szefem. Prowadzenie instytucji teatralnej, tak jak prowadzenie hotelu, wymaga szczególnej wrażliwości na ludzi. Tego procesu przez ostatnie lata w Polsce nie uruchomiono. Skoro nie mamy takiej możliwości, niech instytucjami kultury zarządzają urzędnicy, którzy pochodzą z organów prowadzących. Jesteśmy dzisiaj coraz częściej świadkami tego zjawiska. Ze zgrozą postrzegam, jak w konkursach na stanowiska dyrektorów teatrów, oper czy filharmonii biorą udział – i coraz częściej wygrywają – właśnie urzędnicy, w dodatku kontrolujący jednostki kultury. Diabelski pomysł. Wszystko się będzie wtedy zgadzało: plany, księgowość... Tylko instytucje coraz mniej będą grały i coraz mniejszą będą miały widownię. I, co najważniejsze, ich poziom artystyczny spadnie. Intendent w teatrze – czy po naszemu „menedżer" – musi mieć jeszcze jedną cechę: „ogon kulturowy". Nie tylko wiedzę czy świadomość, ale musi mieć duszę. Bo jak inaczej dogada się z artystą? Teoria, że instytucje ma prowadzić menedżer, który będzie pomagał i nadzorował dyrektora artystycznego, kończy się na zwykłym, prostackim nadzorze. Od dziesiątków lat nie potrafiliśmy w Polsce wychować szefów wielkich i małych instytucji artystycznych i najczęściej rządzi księgowy. Nie byłoby potęgi Apple'a, gdyby Steve Jobs słuchał wyłącznie księgowych. Tu potrzeba wizjonera.

J.G.: Jaki stąd wniosek?

R.S.: Jeżeli w polityce kulturalnej, co jest niezbędne, nie zaczniemy kształcić prawdziwych intendentów, sztuka zostanie złożona w ofierze księgowości. Dopóki nie stworzymy mechanizmów, dopóki nie uświadomimy sobie, że podmiotem działania jakiejkolwiek instytucji artystycznej w Polsce jest widz adorujący sztukę, będziemy mieli kontynuację tego stanu, który właśnie mamy. Nie bez winy są i sami artyści. Nie chcą współpracować, nie chcą prowadzić dialogu. Ale czy możliwy jest prawdziwy dialog księgowego z artystą? Jest. Jeżeli jednym z warunków stawianych dyrektorom teatrów będzie frekwencja, ale nie ta pojmowana jako bezwzględna liczba widzów na czymkolwiek, lecz ta stała, odnosząca się do coraz to bardziej zwiększającej się liczby ludzi, dla których sztuka jest warunkiem godnego życia. Pójdę dalej w moich bluźnierstwach. W ciągu ostatnich lat, kiedy prowadziłem różne instytucje, dojmująco doświadczyłem na poziomie księgowym, co jest zresztą zgodne z teoriami i badaniami socjologicznymi, że cena biletu czy koszt konsumpcji kultury nie jest problemem. Sztuka nie może być tania. Jesteśmy zbyt biedni, żeby kupować tanie buty. A bilet do teatru czy filharmonii nie może być równy cenie ćwiartki wódki czy paczki dobrych papierosów. Widz, kupując drogi bilet, ma świadomość, że skoro płaci dużo, dostaje świetny produkt, towar. Szanuje drogą sztukę, tak jak drogie buty czy inne dobra konsumpcji. Z uporem maniaka podnosiłem ceny biletów i przez ostatnie blisko dziesięć lat nie zauważyłem spadku frekwencji z tego powodu. Dobry towar musi kosztować.

J.G.: Powstaje ryzyko, że ktoś, kto wydał dużo pieniędzy na bilet, rozczarował się i już więcej do teatru nie
wróci.

R.S.: Ale niska cena biletu na spektakl czy koncert nie przywróci rozczarowanego widza. Praktykowana metoda, że jeśli na spektakl nie ma widza, to obniżamy ceny i dodajemy tanie piwo, prowadzi na manowce. Widz chętnie się napije i pójdzie, ale nie wróci. Od lat wiemy i odczuwamy jako dyrektorzy teatrów, że kosmiczny jest pomysł fundowania społeczeństwu darmowych koncertów lub ekscesów na rynkach i placach miast i miasteczek. Nie wiem, kto władzom wmówił, że darmowa sztuka zwiększy dostęp do kultury. To wielki problem. Skoro mogę parę razy w roku „odchamić się" na rynku w moim mieście, słuchając w haniebnych warunkach darmowych wybryków artystycznych, to czy będę chciał później pójść do teatru bądź na koncert do filharmonii? Nie będę chciał.

J.G.: Bo po co mam płacić za uczestnictwo w kulturze, skoro wójt, burmistrz czy prezydent mojego miasta funduje mi to za darmo?

R.S.: W końcu to jego wyborczy obowiązek! Wówczas jako uczestnik owych darmowych ekscesów nie tylko przestanę mieć pragnienia, ale nawet i potrzebę korzystania z dóbr kultury. Skoro może być coś „za darmo", to po co na to wydawać pieniądze? Wolę pójść do galerii i popatrzeć na wystawę. Ale uwaga, galerie handlowe padają właśnie ofiarą tego myślenia. Coraz mniej ludzi je odwiedza. Nie jestem naiwny. Ów darmowy udział społeczeństwa w konsumpcji taniej sztuki, jak dowodzą ostatnie wybory samorządowe, nie przynosi włodarzom większej liczby głosów, zobojętnia jednak społeczeństwo na sztukę. Nie oszukujmy się. Zadziałał również wspólny interes artystów i włodarzy: artyści mają pracę i publiczność, przed którą występują – to dwa ważne źródła ich satysfakcji – a włodarze mają potencjalnych nosicieli głosów wyborczych. Ktoś cyniczny mógłby powiedzieć, że przecież to nasz wspólny interes. Artysta występuje i dostaje pieniądze. Włodarz grzeje się w jego sławie, a tak naprawdę zyskuje dostęp do wyborcy. Zatem ci, którzy organizują masową, darmową konsumpcję sztuki, golonki i grochówki, są usatysfakcjonowani. Tylko w ciągu ostatniego roku w kilku miejscach w Polsce byliśmy świadkami buntu mieszkańców przeciwko wydawaniu publicznych pieniędzy na darmowe imprezy. I ci mieszkańcy mieli absolutną rację, mówiąc, że to marnowanie pieniędzy. Nie mówiliby tak, gdyby w danym ośrodku prowadzono bliską im działalność. Nie mówiliby tak, gdyby widzieli realny związek między sztuką a przychodami. A co zrobić z tymi, którzy tworzą dobry teatr i nie są w stanie zmieścić się w mikroskopijnych budżetach? Usunąć. Receptę na to podał przy okazji odwołania mnie ze stanowiska dyrektora Opery i Filharmonii Podlaskiej marszałek województwa podlaskiego Dworzański, mówiąc: „Ma być więcej multimediów i estrady". Rozumiem tym samym, że niepokornych – tych, którzy nie chcą w swoich instytucjach zatrudniać osób wskazanych przez nadzorców oraz którzy nie godzą się z ręcznym sterowaniem i nie ulegają partykularnym interesom organizatorów – należy usunąć. Tak oto doszliśmy do momentu, w którym powstał niepisany pakt między władzą a spolegliwymi artystami. Na jego mocy jedni i drudzy będą czerpali korzyści ze swoich ekscesów. W zależności od punktu siedzenia będą tacy, którzy teraz powiedzą: „Facet wylewa resentymenty, bo go zwolnili" albo „Gościu ma rację, bo dowala władzy". Ani jedno, ani drugie nie jest prawdą.

Opowiedziałem to wszystko, bo najzwyczajniej w świecie jest mi smutno i będę szczęśliwy, jeśli moje słowa wzbudzą jakiekolwiek emocje.

(cz. 1) (cz.2)



Joanna Gdowska
Notatnik Teatralny
1 lipca 2015