Dyplom lalkarzy białostockiej Akademii Teatralnej

Szefowie uczelni teatralnych nieustannie zadają sobie pytanie: czym w gruncie rzeczy jest spektakl dyplomowy zamykający czas studiów? Czy to podsumowanie procesu dydaktycznego trwającego przez kilka semestrów? Czy może okazja do zmierzenia się z warsztatem profesjonalnych twórców, nie będących wykładowcami, i w efekcie normalne profesjonalne przedstawienie teatralne? W konsekwencji: dyplom powinien realizować jeden z pedagogów, choćby opiekun artystyczny roku, czy też zaproszony artysta?

W różnych szkołach lalkarskich na świecie wygląda to różnie. Liczba dyplomów praktycznych też nie jest jednolita w rozmaitych uczelniach. I nawet jeśli mówi się ostatnio coraz głośniej, że w niedalekiej przyszłości obowiązywać będzie studenta wyłącznie jeden spektakl dyplomowy, pytanie: kto ma być jego realizatorem pozostanie z pewnością nierozwiązane. Może to w sumie i lepiej, bo rozmawiamy przecież o delikatnej materii artystycznej, w której najgorzej się sprawdzają sztywne zasady i odgórnie narzucone reguły.

Doskonale to potwierdza premiera sprzed kilku dni, którą przygotowali studenci Wydziału Sztuki Lalkarskiej białostockiej Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza. Formalnie są jeszcze przez dwa miesiące na trzecim roku studiów, w rzeczywistości właśnie zaliczyli przedstawienie dyplomowe. Paradoks? Pewnie też, czekają ich przecież jeszcze rozmaite obowiązki uczelniane, zajęcia dydaktyczne, warsztaty, wreszcie cały proces przygotowania pracy magisterskiej, choć jako aktorzy, jako lalkarze, w gruncie rzeczy są już gotowi do podjęcia zawodowych obowiązków. Niektórzy pewnie wkrótce to uczynią, nieliczni już od kilku miesięcy praktykują w zawodowych teatrach. Potrzeba będzie, jak zwykle, niemało obustronnej życzliwości i wspólnej gimnastyki, żeby nie blokując rozpoczynającej się kariery, sprostać obowiązkom formalnym i w rezultacie za trzy semestry odebrać dyplom ukończenia uczelni. Coś tu nie gra! Ale to temat do innej, całkiem poważnej rozmowy na temat studiów lalkarskich, czy w ogóle aktorskich, która wykracza poza ten tekst.
Właśnie obejrzałem Wendy, swoistą studencką wersję inscenizacji powieści Jamesa Matthew Barriego Piotruś Pan (wg adaptacji Arkadiusza Klucznika), przygotowaną przez piątkę białostockich studentów: Agatę Soboczyńską, Macieja Cempurę, Tomasza Frąszczaka, Mateusza Stasiulewicza i Macieja Zalewskiego. Jest to aktorsko-plastyczno-choreograficzna interpretacja przygód Piotrusia Pana widziana oczyma dojrzałej, ale przecież wciąż jeszcze nie dorosłej Wendy. Spektakl oferowany jest dla widzów 6+ i to mądra decyzja, choć dorośli z pewnością odnajdą tu więcej, zrozumieją pełniej, a i odkryją na czym polega uroda i magia teatru.

Wendy, w podstawowej wersji, urodziła się dwa miesiące temu jako projekt piątki studentów w ramach zajęć z przedmiotu Teatr ożywionej formy. Był to udany projekt i należy pogratulować wszystkim, którzy zachęcili czy wsparli studentów, by przekształcili egzaminacyjny pokaz w spektakl dyplomowy. To jeszcze inna droga, może najatrakcyjniejsza, do budowania przedstawień dyplomowych, z którymi można rozpoczynać profesjonalną karierę.

Wendy nie jest spektaklem lalkowym, więc w zasadzie nie powinienem o nim pisać na tym blogu. Ociera się jednak o teatr cieni (to może za dużo powiedziane), ma jedną piękną scenę lalkową z Syrenami. Te niewielkie, około 40/50-centymetrowe lalki zrobione są z fantastycznie splecionych lin-sznurków, muśniętych zielenią (ogon), bielą i błyszczącym szafirem (oko). Najwięcej tu plastyki i choreograficznego aktorstwa. Być może to właśnie dobry przykład teatru ożywionej formy?

Osią wszystkiego jest zaprojektowana przez Agatę Soboczyńską, grającą też tytułową Wendy, przestrzeń. I to właśnie kreacja przestrzeni organizuje działania sceniczne. Ogromną scenę (ongiś miejsce widzów) Teatru Szkolnego im. Jana Wilkowskiego (przy bardzo ograniczonej widowni, zajmującej miejsce dawnej sceny, tak zresztą gra się tu najczęściej), wypełniają płachty białego płótna, udrapowane niczym żagle. Zewsząd zwisają żeglarskie liny, zwalniające i wznoszące białe płótna, dzięki którym przestrzeń ustawicznie się zmienia. Organizuje miejsca akcji. Wyobraża niezwykle plastycznie Nibylandię, otoczoną wodą i kawałkami suchego lądu, będąc w kolejnych scenach a to pirackim statkiem kapitana Haka, a to morską otchłanią-królestwem Syren, najczęściej miejscem cudów, możliwych na tym wyimaginowanym skrawku lądu dzięki teatralnej wyobraźni młodych artystów.

Wendy pojawia się w tej przestrzeni nie wiadomo skąd, ale odnajdując czapkę z daszkiem (jeden z podstawowych rekwizytów w spektaklu) wkracza w zaczarowaną krainę. Wraz z nią i my, widzowie. Ogromna płachta płótna spadająca z sufitu i oddzielająca Wendy od sceny, już na samym początku daje okazję do zaprezentowania czaru teatru. Za płachtą czterej aktorzy, posługując się latarkami i grą powiększających się i zmniejszających kręgów światła, imitują latanie w przestrzeni. Oglądamy ich „latające" cienie, ale złudzenie rzeczywistości urzeka nie tylko Wendy. Każdy z widzów chciałbym odbyć taką napowietrzną podróż. Środki niezwykle ograniczone – teatralny efekt znakomity. Potem Wendy wkracza w ten wyimaginowany świat chłopców. Nie grają oni konkretnych ról. Każdy z nich jest Piotrusiem, każdy Hakiem, gdy trzeba załogą statku, kiedy indziej Syrenami. Młody widz może się w tym wszystkim pogubić, na widowni wciąż słychać pytania kierowane do rodziców/opiekunów: kto to? co to? dlaczego? To przecież teatralna wariacja na temat Piotrusia Pana, nie linearna opowieść. Piotrusia wyróżnia czapka. Aktorzy przejmują ją od siebie nieustannie, budując wciąż inne relacje między sobą. Haka symbolizuje fragment kapitańskiej marynarki z prawym rękawem zakończonym hakiem i kołnierzem z plecami, który to kostium przechodzi również z rąk do rąk aktorów, natychmiast przejmujących rolę Haka. To choreograficzny taniec, błyskotliwie i bezbłędnie realizowany. A ponieważ spektakl skrzy się od takich działań, dokonujących się wciąż w innych przestrzeniach, nieustannie w zawrotnym tempie, z nieco ilustracyjną, ale świetnie oddającą klimaty muzyką Macieja Cempury (to też jeden z aktorów), chłoniemy każdą scenę, każdy aktorski ruch i aż trudno wyjść z wrażenia, że tak wiele można pokazać, mając właściwie tak niewiele na scenie. Spektakularna jest scena pirackich pojedynków szermierczych z przerzucanymi między aktorami kijkami symbolizującymi prawdziwą białą broń. Ale to tylko kolejny perfekcyjny element w wykonaniu Cempury, Frąszczaka, Stasiulewicza i Zalewskiego. Wendy Soboczyńskiej jest wszak osią całości. To na niej spoczywa głównie ciężar utrzymania spektaklu w dramatycznym napięciu. Wendy jest dziewczynką i kobietą zarazem. Łatwo daje się wciągnąć w sceniczne szaleństwo dziecięcych zabaw, ale wie i demonstruje to z gracją na scenie, że czas upływa, a z nim i dziecięce marzenia.

Siłą tego przedstawienia jest wyobraźnia młodych twórców i aktorów zarazem oraz ich nieprawdopodobna energia. Energia młodych ludzi, której z reguły trudno szukać w zawodowych zespołach. Nie przysłania ona jednak idei przedstawienia. Nie gubią się tu sensy. Problem dorastania i dorosłości mógłby wypełnić kolejne akapity tej refleksji, ale to już rozważania literackiej natury. Tymczasem Wendy studentów białostockich to feeria teatru, jego specyficznego języka opartego na aktorze, plastyce, świetle, dźwięku, ruchu – języka metafory.

Niezbyt często mamy okazję oglądać podobne przedstawienia. Wyłaniają mi się z pamięci spektakle Ondreja Spišaka i jego partnerów: Guliwer, Robinson Cruzoe, Odyseja... Podobnie jak studencka Wendy, nie rezygnując z narracji, budowały język teatralnego obrazu. Uniwersalny, komunikatywny i inteligentny. Teatr jest przede wszystkim do oglądania, a Wendy ogląda się z zapartym tchem. Brawo!

Powstawaniu spektaklu towarzyszyli w roli opiekunów i konsultantów pedagodzy i współpracownicy białostockiej Akademii Teatralnej: Jacek Dojlidko, Agnieszka Makowska, Julia Skuratova, Artur Dwulit, Marcin Nagnajewicz, Maciej Iwańczyk, Wojciech Żukowski, Krzysztof Matosek. Nie zmienia to faktu, że Wendy jest w całości spektaklem studentów: Agaty Soboczyńskiej, Macieja Cempury, Tomasza Frąszczaka, Mateusza Stasiulewicza i Macieja Zalewskiego.

W lipcu Wendy zostanie zagrana 11 razy. To całkiem niezły wynik jak na studencki dyplom, który pewnie i w nowym roku akademickim utrzyma się w repertuarze Teatru Szkolnego. Ale... zważywszy, że studenci zrezygnowali przynajmniej z części wakacji, a władze wydziału bezskutecznie zabiegały o choćby minimalną dotację na eksploatację przedstawienia właśnie w miesiącach letnich, kiedy Białystok jest teatralną pustynią (nie grają żadne teatry), rodzi się żal do władz miasta, że nie wysupłały ani grosza na wsparcie tej cennej inicjatywy i jej rozwinięcie. W regionie rozpoczął się festiwal Wertep, wkrótce LasFest w Solnikach, w Supraślu niemrawo toczy się Slowfest, w Białymstoku mogłaby funkcjonować Scena Szkolna Jana Wilkowskiego. Bez miejskiego wsparcia funkcjonować nie będzie. Sala na spektaklach Wendy jest pełna, ale bilety kosztują grosze i nie ma nawet na symboliczne honoraria aktorskie. Wstyd! A mówimy przecież o mieście lalkarzy!!!

 



Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
28 lipca 2018
Spektakle
Wendy