Efekt kostnicy, czyli nic, tylko się zabić

Po kilku minutach spóźnienia, wreszcie podniesiono kurtynę i naszym oczom ukazała się scena pokryta sztuczną murawą. Żeby, chociaż była fioletowa, jak u symbolistów, ale nie, po prostu zielona. Dla kontrastu gdzieniegdzie pojawiały się czerwone akcenty i całe mnóstwo szarości. Obawiam się jednak, że to nie były szarości tylko zwykła szarzyzna.

Julia (Monika Buchowiec) łączy w sobie cechy Kopciuszka i Królewny Śnieżki (aktorka pojawia się w "oszklonym" łożu, przypominającym trumnę). Dziewczyna, owszem ładna, z gatunku tych "juliowatych", tj. blada, rozmarzona, "trochę śpiąca, trochę bardziej milcząca", z rozmierzwionymi blond włosami (żeby było bardziej romantycznie). Ubrana w skromną, szarą sukienkę, taka sobie szara myszka. Uroku dodawały jej za to prześliczne pantofelki, a raczej dwie, małe lampki Alladyna. Naprawdę gustowne. Romeo, ach Romeo (Michał Rolnicki) trochę seplenił, ale przecież nikt nie jest doskonały. Aktor świetny w rolach komediowych, tutaj, moim zdaniem, nie podołał wyzwaniu. Jego gra nie miała w sobie nic z tragiczności. Jeśli chodzi o "Mamuśki", to szczególną kreację stworzyła Krystyna Wiśniewska (tu jako pani Capuletti). Chłodna, surowa, perfekcyjnie jędzowata. Andrzej Warcaba i Wiesław Sławik grali raczej umiarkowanie. Co ciekawe, pojawili się w niemal identycznych, kremowych płaszczach. A wyglądali przy tym jak Inspektor Gadżet i porucznik Colombo. Najlepiej wg mnie grał Tybalt (Marcin Piejaś). Ale jemu dobrze wychodzą role furiatów (np. w "Kształcie rzeczy"). Miał tylko jeden defekt - przezroczysty podkoszulek, spod którego prześwitywało... sadełko. Był i Pan Młody z "Wesela" (Marcin Szaforz), tym razem zdegradowany do roli Parysa. Snuł się gdzieś po kątach, szukając swojej niedoszłej Panny Młodej. Był i Marek Rachoń. Nasz kochany Oskarek (jako Benvolio, ubrany był w białe ubranie, przypominające nomen omen szpitalną piżamę). A skoro Oskar to i Pani Róża. Tym razem Alina Chechelska wcieliła się w rolę Piastunki Julii. Rola całkiem zgrabna. Niestety kostium uczynił aktorkę wyrośniętym Czerwonym Kapturkiem. Był też Henryk Sinobrody (Gregorz Przybył), dla odmiany w stroju kapłana. Nie, nie mordował swoich żon, tylko cudze... Krótko mówiąc kolejny aktorski mix. W międzyczasie na scenie przewijały się tłumy osób niezidentyfikowanych. Pojawili się m.in. piłkarze z irokezami albo dziwne tancerki (brakowało im tylko pomponów, bo mogłyby z powodzeniem wystąpić jako czirliderki). I sama nie wiem, czy gorszy był ich wygląd, czy taniec? W każdym razie stylistyka zaczerpnięta z Teatru Rozrywki w Chorzowie. Uniwersalny okazał się nie tyle motyw miłości, ile taniec chochołów. Bo układy naprawdę były zdumiewające. Jak się okazuje sekwencja obrotów, przytupów i wymachów nie zawsze jest dobrym przerywnikiem. I wreszcie finał. To dopiero było zaskoczenie. Na scenie pojawiły się cztery łóżka szpitalne, a na każdym z nich czarny worek z trupem w środku. Ale tym razem Rolnicki nie rozłupywał zmarłym czaszek (jak w "Czaszce z Connemary"). Tym razem zachował się z większą klasą, bo od razu wypił truciznę. Aby wprowadzić nas w nastrój, po bokach sceny zapalono niebieskie lampki i tak powstał efekt kostnicy (tego nie przewidziałby nawet Brecht). Przez cały czas trwania sztuki w tle widniała konstrukcja quasi-budynków z lustrami, czy jak kto woli, z oknami. Całość bardzo prosta i funkcjonalna, z przewagą elementów pionowych. Taki mały Appia na lokalną skalę. Dopiero po przerwie zwinięto ze sceny sztuczną trawę. Racja, może się jeszcze przydać na Euro 2012. Scenie przywrócono dawną czerń i powagę (bo jak dotąd to była zwykła arlekinada). Stonowane światło i wysmukłe cienie aktorów padające na całą szerokość sceny, a do tego kłopotliwa pustka pomiędzy "budynkami", to wszystko przywoływało skojarzenia ze światem przedstawionym w obrazach Giorgio de Chirico (przykładem może być chociażby "Tajemnica i melancholia ulicy"). Wysmakowana cisza i półmrok zdominowały także i spektakl. Subtelny efekt świetlny powstały gdzieś pomiędzy plastyką ciała a architekturą sceny, mocno zresztą rozbudowanej w głąb, był jedynym atutem tego spektaklu. Cóż, skoro nie można rozciągnąć Dużej Sceny na szerokość, trzeba rozciągać na długość. Rozbudowana głębia sceniczna, niekoniecznie przydaje jednak głębi samej sztuce. Z uwagi na wspomniane już efekty światłocieniowe można jednak przymknąć oko na wszelkie niedoskonałości spektaklu. W tym na wystające zza dekoracji elementy zaplecza, jakieś rolki i inne szpargały. Ale bez obaw, były widoczne tylko z drugiego balkonu, tak więc widzowie na parterze i w lożach się nie zorientowali. Ogólnie mówiąc, nie podobała mi się stylistyka meczu piłkarskiego. Uważam, że się nie sprawdziła. Publiczność chyba też nie do końca zrozumiała tego uwspółcześnienia klasyki. Zamiast pójść po hot-dogi, albo zrobić falę na widowni, bezmyślnie oklaskiwała wykonawców. I jeszcze jedno: jeśli tak wygląda miłość, to faktycznie nic tylko się zabić! Teatr Śląski w Katowicach William Shakespeare "Romeo i Julia" przekład: Maciej Słomczyński reżyseria: Krzysztof Babicki scenografia: Marek Braun muzyka: Marek Kuczyński choreografia: Jacek Tomasik kostiumy: Barbara Wołosiuk Obsada: Monika Buchowiec, Michał Rolnicki, Alina Chechelska, Anna Wesołowska, Krystyna Wiśniewska, Adam Baumann, Andrzej Dopierała, Wiesław Kańtoch, Jerzy Kuczera, Wiesław Kupczak, Marcin Piejaś, Grzegorz Przybył, Marek Rachoń, Marcin Szaforz, Wiesław Sławik, Andrzej Warcaba, Maciej Wizner, Zbigniew Wróbel, Marcin Zawodziński oraz słuchacze Studium Aktorskiego Premiera: 26.05.2007r.

Aleksandra Skiba
Dziennik Teatralny Katowice
22 lutego 2008