Efekt Macieja Korwina

W Gdyni skorzystano z ponad 50-letniego przekładu autorstwa Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza na podstawie libretta Alana Jay Lernera. Dwuaktowy spektakl, podwójna obsada aktorska, podwójnie oceniane potknięcia i sukcesy.

Sztuka Georga Bernarda Showa "Pigmalion" wielokrotnie od 1912 roku wystawiana na całym świecie znajdywała zwolenników wśród tłumaczących ją na język musicalowy. W Gdyni skorzystano z ponad 50-letniego przekładu autorstwa Antoniego Marianowicza i Janusza Minkiewicza na podstawie libretta Alana Jay Lernera. Dwuaktowy spektakl, podwójna obsada aktorska, podwójnie oceniane potknięcia i sukcesy.

Historia wydaje się tyleż banalna, co niewiarygodna. Brudna, uliczna kwiaciareczka Eliza Doolittle, pyskata i głupiutka, z obciążeniami rodzinnych uzależnień od alkoholu i przyjemności, waży się zrealizować swoje marzenie - chce poprawnie mówić, aby zdobyć pracę w prawdziwej kwiaciarni. Z tupetem wkracza w życie bezczelnego ignoranta Higginsa, tyleż biorąc od niego, co dając mu przyjemność sterowania jej życiem, wymową i akcentem. Językowo kształcony Higgins wysoko ustawia poprzeczkę fonetycznej poprawności, znęcając się psychicznie nad uczennicą; zmusza ją do pracy ponad siły, ponad przyzwoitość raczy się zadawaniem jej nowych ćwiczeń. Wtóruje mu pułkownik Pickering, który przyjął zakład o wyuczalności dziewczęcia w sześć miesięcy. Panowie uprawiają proceder nauczania, aby w finale pochwalić się w towarzystwie "nabytkiem fonetycznym". 

Zagubione w świecie konwenansów i kołtuństwa dziewczę, formuje się niewiarygodnie w świadomą swej siły kobietę. Zyskuje tym uznanie matki Higginsa, zachwyty arystokracji, ekscytację mężczyzn i przede wszystkim burzy spokój nauczyciela fonetyki. Kawaler, egoista, konserwatysta, ignorant wdzięków i uroku kobiet, może nawet mizogin, zostaje wstrząśnięty nie zmieszany. Pachnie romansem czy dramatem?

Reżyser Maciej Korwin nie do końca odpowiada na to pytanie. Jest w jego spektaklu odwieczna walka płci - spektakularnie stanowcza i uroczo delikatna, jest rosnący dramat poruszonych sobą ludzi, zagubionych w formie i przyzwyczajeniach, dostrzec można również operetkową lekkość bytu, przebija się musicalowy happy end. Na te nasze czasy, wszystko przydać się może, także urozmaicony współczesnymi "odzywkami" tekst, sam już w sobie najeżony regionalizmami. 

Spektakl poprowadzony dość grubą kreską teatru w charakterze muzycznego (zbyt charakterystyczne i niepotrzebnie przesadzone pobrudzone twarze, niektóre kostiumy), zachwyca scenami zbiorowymi, potraktowanymi z rozmachem i świeżością. Niezapomniany ruch sceniczny (ręką Bernarda Szyca) i choreografia Joanny Semeńczuk przywołują w pamięci najlepsze czasy Muzycznego za kadencji Jerzego Gruzy, gdzie bezpretensjonalność i oryginalność chodziły w parze. Wzrok przykuwają świetne, złożone układy taneczne, skomplikowanie partnerów w tańcu. Jest walczyk, walc, obertasy, kontredans, węgierskie hołubce, taniec z chochlami. 

Niezwykłe wrażenie robi scena wyścigów konnych w Ascot, głównie przez kostiumy Jerzego Rudzkiego, które oceniać można wyłącznie w kategoriach majstersztyku kostiumologicznego. Czarno-biało konwencja sukien uczestniczek Royal Ascot Week zachwyca. Natomiast kapelusze owych pozostają poza skalą werbalnej oceny. Nastąpił kosmiczno-arystokratyczny i wykwintno-nonszalancki "wykwit" kapeluszy. Przeurocze zjawisko.

Efekt Pigmaliona vel Macieja Korwina - samospełniającej się przepowiedni o sukcesie z powodu wyłącznie oczekiwania na taki sukces nie ma miejsca w odniesieniu do odtwórców ról pierwszoplanowych: Elizy w wykonaniu Karoliny Trębacz i Tomasza Więcka jako Higginsa. Nie ma między nimi energii scenicznej, nie są zainteresowani partnerowaniem sobie. On niezwykle oględny mimicznie, nie ma kontaktu z widownią, dramatycznie uwarunkowany prehistoryczną konwencją gry, ona falująca między tanią operą, dramatem podwórkowym i szkolną akademią. Więcek gubi się w swoich koszmarnych kostiumach, skrojonych może na miarę Marka Richtera? U Trębacz widać było zmęczenie w akcie drugim, zupełnie zapomniała, że to już nie próba. 

Oboje nie stanowią godnych rywali scenicznych dla Bernarda Szyca w roli Alfreda Doolittle. Władał sceną w każdym momencie występu - błaznował, wzruszał, rozmawiał z publicznością, prowokował reakcje; podobny nieco do Tewje ze "Skrzypka na dachu", ale to tylko ciekawiło. Zagrał z rozmachem, na 100%, dobrze się przy tym bawiąc. Intrygant, sztukmistrz jarmarcznej retoryki, inwestor i hulaka w jednym miał wyśmienity pomysł na swoją postać. 

Zadziwiająco dobre były także sceny ze służbą w rolach głównych. Mogli zaistnieć razem, ale pojedynczo również intrygowali, jak Tomasz Gregor. Szofer był przerysowany, ale bliski, bo łątwy do rozszyfrowania - lowelas, kibol, macho, pozer ponadczasowy. 

(recenzja po premierze drugiej obsady)



Marek Wierzbicki
www.gazeta.razem.pl
7 kwietnia 2009
Spektakle
My Fair Lady