Elżbieta Węgrzyn - Benefis
Nosi tytuł Sława to żart i doskonale oddaje stosunek Jubilatki do wszelkich zaszczytów, nagród, całego teatralnego blichtru, w którym łatwo się zanurzyć, czasem pogrążyć, ale który też sprawia, że bez teatru nie sposób żyć, nawet oddychać.Ela Węgrzyn doświadczyła wszystkiego. Wielokrotnie bywała na szczycie, doświadczała „sławy", choć zdarzały się i niepowodzenia, upadki, tym boleśniejsze, że nie związane z działalnością artystyczną, jak choćby niefortunny wypadek w ostatnich latach, który na wiele miesięcy wyeliminował ją z teatru. Ale wróciła, znów jest na scenie! Dziś też z pewnością jest śpiewająco. Nie zdążyłem dojechać, ale ten maleńki tekst, pisany w czasie trwania benefisu, niech będzie hołdem złożonym wspaniałej lalkarce, aktorce, wokalistce i garścią życzeń przesłanych pod jej adresem.
To musi być pewnie jubileusz czterdziestolecia na scenie, choć trudno jest liczyć daty, zwłaszcza wobec twórców tak aktywnych jak Ela Węgrzyn, która z teatrem związana była od zawsze. Pamiętam ją ze studiów na Wydziale Lalkarskim w Białymstoku. To było dawno temu. Sam poznawałem dopiero kulisy teatru lalek, ona – przechodziła już kolejny etap w zawodowej karierze. Zaczynała jeszcze wcześniej. Musiała trafić do teatru tuż po szkole średniej. Została adeptką w opolskim teatrze lalek, teatrze Zygmunta Smandzika, który świeżo zrealizował słynnego Ptaka. Ela w nim nie grała, w każdym razie w wersji premierowej, ale musiała to przedstawienie oglądać. Pojawiła się w opolskim teatrze w następnym sezonie i weszła do obsady kolejnego spektaklu Smandzika – Szczęśliwego motyla Ireny Jurgielewiczowej. Smandzik, a wraz z nim cały zespół teatru, przeżywał wówczas wielkie dni. To był doprawdy dobry czas polskiego lalkarstwa, w którym Ela Węgrzyn już uczestniczyła, oglądała spektakle uchodzące dziś za lalkową klasykę. I trudno się dziwić, że podjęła decyzję o lalkarskich studiach. Niemal równocześnie z niespodziewanym zniknięciem Zygmunta Smandzika pojawiła się w Białymstoku, by zdobyć zawodowy dyplom aktora-lalkarza. Po studiach, w beznadziejnych czasach stanu wojennego, znalazła zatrudnienie w teatrze zielonogórskim, ale szybko ściągnął ją z powrotem do Opola tym razem Grzegorz Kwieciński. Szkoda, że nie mogła pojawić się kilka miesięcy wcześniej, by wystąpić razem z rock-kapelą „Zelówa" w niezapomnianym Szewczyku Dratewce Kwiecińskiego, zrealizowanym w wymarzonej konwencji Elżbiety Węgrzyn: teatrze muzyczno-lalkowym. W Opolu spędziła dwanaście sezonów, grając głównie w spektaklach Kwiecińskiego, ale też Anny Proszkowskiej, Mieczysława Abramowicza, Petra Nosalka (świetny Skierka w Balladynie Słowackiego).
Elżbieta Węgrzyn miała swoje silne miejsce w zespole opolskim, powoli budującym własną osobowość. Będąc aktorką niewysokiego wzrostu, dość korpulentną, jednocześnie nieprawdopodobnie zwinną, sprawną fizycznie, a na dodatek obdarzoną wyjątkowym głosem, była niezastąpioną odtwórczynią wszelkich ról charakterystycznych. Często obsadzano ją w rolach czarownic, jędz, staruch, wiedźm, ale zapamiętałem ją z tych lat także jako Dziecko w Skrzydełkach Małgorzaty Jokiel: była inna, odmienna, niepasująca, a przecież tak wrażliwa i szczególna. Trudno byłoby z nią konkurować w tej roli.
W połowie lat 90. Tygrysa Pietrka w Opolu reżyserował Janusz Ryl-Krystianowski. Miał w obsadzie Elę Węgrzyn i trudno się dziwić, że w kilka miesięcy później znalazła się ona w poznańskim Teatrze Animacji. Janusz Ryl-Krystianowski był wówczas w najlepszym okresie swojej twórczości. Jego zespół, składający się z osobistości aktorskich polskiego lalkarstwa, nieprzystających do siebie, ale na scenie tworzących rozległą paletę barw, potrzebował takiej właśnie aktorki – wybitnej i niepowtarzalnej, słyszącej rytm, przerzucającej się z kadencji w kadencję, z jednej konwencji w inną, świetnie mówiącej tekst, na dodatek także znakomitej lalkarki.
W tamtych latach nie tak łatwo aktorzy zmieniali zespoły. Niejeden dziwił się decyzji Eli Węgrzyn. Niemal od razu weszła w Szałaputki Ryla-Krystianowskiego, spektakl, który wciąż znajduje się w repertuarze teatru. I przez kolejne niemal dwie dekady była niewątpliwie leaderką zespołu Janusza Ryl-Krystianowskiego. Za rolę Prosiaczka w Kubusiu Puchatku po raz pierwszy dostała główną nagrodę aktorską na festiwalu w Toruniu (2000). Grała niemal we wszystkich spektaklach Ryla-Krystianowskiego, także w przedstawieniach kolegów z zespołu aktorskiego, którzy wyszli spod ręki Ryl-Krystianowskiego. Ale chętnie widzieli ją w obsadzie i gościnni reżyserzy: Marcin Jarnuszkiewicz, Ewa Sokół-Malesza, Marek Ciunel. Jej spektaklem był Jeż Katarzyny Kotowskiej, w której wystąpiła w roli Chłopca-Jeża budując wzruszającą postać, tyleż aktorską, co lalkową. Otrzymała za nią nagrodę aktorską w Opolu (2009), podobnie jak dwa lata wcześniej za role w Pozytywce.
Miałem wyjątkową okazję przyglądać się Eli Węgrzyn przez kilka sezonów z bardzo bliska – przy pracy na tytułową Gęsią w spektaklu Marty Guśniowskiej A niech to Gęś kopnie!, Starej Kobiety w Pastranie Maliny Prześlugi/Marii Żynel, niezwykłej roli Wieśniaczki w Czarnych ptakach Erica Bassa, no i śpiewających kreacji w Miłość nie boli, kolano boli Artura Romańskiego oraz Extravaganza o miłości (gościnnie w Teatrze Polskim). Pewnie byłoby tych ról więcej, gdyby nie wypadek, który przydarzył się w jednej z poznańskich placówek służby zdrowia i na wiele miesięcy wyłączył aktorkę z aktywnej pracy. Mogła odbierać tylko zasłużone laury, w tym ZASP-owskiego Henryka i Glorię Artis. Ominęło ją z pewnością kilka atrakcyjnych ról.
Zawsze, w każdym spektaklu, który zapamiętałem, była inna. W Gęsi skupiona, rozmarzona, zrezygnowana, depresyjna – jak założyła autorka, ale moment nadziei pojawiający się w roli uruchamiał natychmiast jej bezgraniczny entuzjazm. W pogoni za lisem, w pokonywaniu ściany lisiego domu, w sprytnej kryjówce w lodówce, nawet przeprawie przez rzekę czy zwłaszcza w finałowej kąpieli w brytfance. Synchronizacja jej aktorskiej interpretacji z animacją lalki bywała doskonała. Trudno się dziwić, że pewna pani po jednym ze spektakli nie mogła się nadziwić, co na scenie robią aktorzy. Ona widziała wyłącznie lalki. W Pastranie zadania Eli Węgrzyn były zupełnie inne. Z jednej strony grała współczesną kobietę przygotowującą do pochówku Julię Pastranę i była niezwykle wysmakowana w najdrobniejszych działaniach; tyleż ciekawska, co wzruszona, przerażona i zaintrygowana zarazem. W rolach z przedmiotami, osobliwym freak show, budowała wirtuozerskie przepoczwarzenia własnej postaci, wpisane w świat dziwów i ludzkich osobliwości. W Czarnych ptakach niezwykłą kreacją Eli Węgrzyn jest scena w tunelu, w której grana przez nią Wieśniaczka handluje z Żydówką. Kuśtykająca lalka starej kobiety, handlującej butami i chlebem, zapada głęboko w pamięć, jest wzruszającym i dramatycznym momentem, od którego trudno się uwolnić.
No i piosenka, czy nie najbliższa wszystkim pasjom aktorki? Teraz, na scenie Teatru Animacji z pewnością też śpiewa. I niech ten śpiew trwa, niech pozostanie nie tylko z tymi, którzy szczęśliwie mogą dzielić z Elżbietą Węgrzyn wszystkie wzruszenia dzisiejszego wieczoru, ale także z tymi, którym kiedykolwiek udało się ją zobaczyć na scenie.
Elu, wszystkiego najlepszego!!!
Marek Waszkiel
Blog Marka Waszkiela
29 września 2018