Europejski wyrzut sumienia

30 lat temu Andrzej Wajda zrobił głośny spektakl "Emigrantów" Mrożka w Starym Teatrze. Grał Pan tam z Jerzym Bińczyckim. Jak to jest powracać do takiego samego tematu w tak zmienionej sytuacji zewnętrznej? Inne czasy, inni emigranci, inny kraj i inna kultura. Czy wyparł się Pan tamtego przedstawienia, żeby móc zrobić tych swoich "Emigrantów"?

- Nie tylko się nie wyparłem, ale tamci "Emigranci" byli w jakiś sposób ze mną i w tym przedstawieniu. Przecież wtedy, po zrealizowaniu tamtego przedstawienia, byliśmy z nim we Włoszech. Zostaliśmy zaproszeni na festiwal do Florencji. I teraz, po tylu latach, okazało się, że na naszej premierze byli na widowni ludzie, którzy widzieli tamtych, Wajdowskich "Emigrantów", we Florencji. Przyjechali teraz specjalnie, by zobaczyć nową inscenizację tego samego dramatu. I gratulowali, że udało mi się wyzwolić z tamtego Wajdowskiego spektaklu. 

Bo tamto, jak mówili, było o polityce. I o przepaści politycznej. A to jest przedstawienie, które opowiada o psychologii ludzi. O tym, jak obronić resztki człowieczeństwa, gdy człowiek znajduje się w bezustannym upokorzeniu. Gdy jest bez wyjścia. Moje przedstawienie kończy się zresztą takim odległym cytatem z przedstawienia Wajdy. W finale tamtego przedstawienia było słychać z daleka Polonez Ogińskiego. Wtedy jeden z emigrantów zaczynał płakać. Ja zrobiłem tak, że pojawia się kilka taktów hymnu europejskiego. Zagranych na trąbce, przez niezbyt sprawnego, ulicznego grajka, który gdzieś tam gra na ulicy, myląc się ustawicznie, a oni słyszą to poprzez ruch uliczny, docierający przez małe okienko w górze ich pomieszczenia. Tak więc, jakby już gdzieś z daleka zbliżało się do nich to złudzenie Europy. Jakby nie do końca rzeczywiste. 

I jest jeszcze jeden Wajdowski element, towarzyszący przedstawieniu: mianowicie w holu teatru, na monitorach idzie wywiad z Wajdą, który zrobiłem specjalnie dla tej nowej inscenizacji. Rozmawialiśmy o tamtych "Emigrantach" i o problemie emigracji i imigracji, który powoduje, że każdorazowa inscenizacja tego dramatu może trafić w problemy swojego czasu. 

Dziś w każdym razie "Emigranci" są wielką psychodramą. To trzeba aktorom uświadomić, bo oni mogą tego nie odczuwać. Widziałem takie przedstawienia nawet w Polsce, gdzie była to po prostu zwykła konwersacja. Było to w TV i nawet wielcy aktorzy grali: Marek Kondrat, Zbyszek Zamachowski. Ale dziś to nie jest i nie może być konwersacja. Dziś każde słowo, każda reakcja jest wypruta z trzewi. Bo tego wymaga sama rzeczywistość. Nie ma dnia na Zachodzie, żeby nie mówiono, nie informowano o problemach imigrantów. Brałem rano gazetę i wciąż czytałem: na falach Adriatyku wyłowiono łódź z 200 imigrantami, pozostałych 100 utonęło... i tak jest codziennie: "Dwóch Rumunów zgwałciło 75-letnią staruszkę". 

Po próbach oglądałem filmy, jako członek Akademii Filmowej i natrafiłem na jeden, który poleciłem obejrzeć moim aktorom. Film nazywał się "Welcome". Była to gorzka opowieść o młodym Kurdzie, który przeszedł 4000 km i doszedł do Calais, a wszystko po to, by dotrzeć do Anglii, gdzie była jego dziewczyna. We Calais są specjaliści, którzy organizują przeprawy przez kanał La Manche. Chowają emigrantów w tirach i przemycają. Tylko że na granicy wypuszcza się wyszkolone psy, które wyczuwają dwutlenek węgla, czyli ludzki oddech. A nasz bohater jest tak zdeterminowany, że owija sobie głowę torbą foliową, żeby nie oddychać, ale nie -wytrzymuje i zaczyna kaszleć. Oczywiście, wszystko nie może się dobrze kończyć, tym bardziej że i tam obowiązuje prawo, iż sąsiad, krewny, czy ktokolwiek ma obowiązek donieść na każdego, kto imigrantowi udzieliłby pomocy. Jest to więc ten temat, który wpływa na sztukę.



Wysłuchała Mana Malatyńska
Polska Gazeta Krakowska
19 listopada 2009
Portrety
Jerzy Stuhr