Fenomen

Nie biegiem, ale wręcz sprintem należało wykazać się już w trakcie pierwszych prób dostania się na spektakl "Anioły w Ameryce" w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego podczas festiwalu muzycznego (!) Open\'er 2012 w Gdyni. Zapewne niejeden sportowiec przygotowujący się na olimpiadę w Londynie mógłby zaczerwienić się, patrząc na swój czas i analizując stosunek przygotowania i wyniku niejednego z fanów teatru

Krótka powtórka dla tych, którzy Warlikowskiego kojarzą z teatrem i reżyserią, ale sam tytuł spektaklu niewiele im mówi. Premiera tego, kultowego już, przedstawienia miała miejsce w 2007 roku w Teatrze Rozmaitości w Warszawie. Spektakl powstał z inspiracji sztuką Tony\'ego Kushnera, amerykańskiego dramatopisarza, który w Polsce jest chyba kojarzony głównie z tym tytułem. Tłumaczenia sztuki podjął się Jacek Poniedziałek.

Początkowo tematyka spektaklu może wydawać się nieaktualna. Kushner opisuje losy i przeżycia grupy nowojorskiego środowiska gejowskiego i ich walkę z AIDS. Zaczynam zadawać sobie pytanie, co nowego może mi zaproponować ten spektakl? Kwestia to znana, przegadana, przefilmowana, przeanalizowana z każdej strony - również na naszym podwórku. Jak Kushner, nawet w połączeniu z Warlikowskim, może mnie oświecić? Może. Ale o tym dalej. 

Jak się okazało, temat niby tak oklepany nie musi trącić zapachem odgrzewanego „Hamleta”, wyrażonego krzykiem i wyciem. U Warlikowskiego daje się dostrzec pewnego rodzaju uniwersalność w przesłaniu; widać po prostu dobry pomysł na interpretację i odwołanie/nawiązanie do sytuacji, która miała miejsce zarówno w 2007 roku jak  i może dziać się w 2012 roku. To jest jeden z wielu przykładów potwierdzający, że reżyser, zamiast tytułu naukowego mógłby wpisywać sobie \'mistrz\' albo \'#1\'. Jednak w samym spektaklu mistrzostwem nie jest pomysł przedstawienia odwiecznego pragnienia ludzi odnoszącego się do bycia i życia we wspólnocie, bo to zbytnio odkrywcze nie jest, ale właśnie pokazaniu tego na skrajnych przykładach, na zmuszeniu widza do szukania siebie wśród gejów zdrowych, gejów chorych, histeryczki, wyimaginowanych Eskimosów – prawników – mormonów, sfrustrowanej matki, rabina, Ethel Rosenberg i Roya Cohna. Wybierać jest w czym. Podobnie jak w samych historiach poszczególnych jednostek i losach, które splątują się w zaskakujący sposób. Bo jak często powtarzam starą dla mnie prawdę, że świat jest mały, tak łóżka czy tapczany danych bohaterów okazują się takim małym centrum, gdzie większość się spotyka. 

Uderza nas przestrzeń sceny, gdzie pojawia się łóżko w trzech odsłonach: kanapa danych mieszkań, łóżko szpitalne, trumna. Funkcje każdy może sobie sam dopowiedzieć. Przedmioty te dają: przyjemność, odpoczynek, rozkosz, ból, cierpienie, utrata nadziei, śmierć. To wszystko ma miejsce na tych kilku metrach kwadratowych, mniej lub bardziej wygodnych. Dodatkowo trzy wejścia, jeden stolik, ruchoma ściana i parkiet. I manekiny. No i krzesła, przez większość spektaklu odwrócone tyłem do widowni, by podczas finału aktorzy mogli perfidnie je odwrócić i grać na emocjach bardzo brutalnie. Ważna, jeżeli nie najważniejsza, jest ostatnia scena. Ze strony scenografii wszystko wręcz idealnie gra. Podobnie z muzyką Mykietyna. Stanowią element budujący całe wielkie przedsięwzięcie, nadają spójność. 

Owe elementy tworzą genialną przestrzeń dla aktorów. Można skupić się na grze, wręcz jest się zmuszanym do tego. Nie można odpocząć patrząc na ułożenie obrazów, kwiatów w wazonie czy analizując zawartość otwartej szafy z trupem. To również działa bardzo mocno na odbiór treści. Nie ma słowa, które by umknęło. Każda kolejna scena nabiera przez to większej dramaturgii, bo nie można zapomnieć o przeżyciach Harper jednocześnie pakując się w łóżko teoretycznie umierającego Priora. Nawał emocji, burza wyzwisk ciągle dźwięczących pomiędzy rzędami i nagły, pozorny śmiech przez łzy nie dają ani na chwilę odetchnąć. Dochodzi do tego świetna gra aktorska artystów, z którymi Warlikowski od dawna współpracuje. 

"Anioły w Ameryce" to spektakl, który  pokazuje, jakie doskonale Warlikowski potrafi pracować, budować zespół i prowadzić go prostą drogą ku sukcesowi. Obydwie części sztuki mają podobna kompozycję, co pozwala w odbiorze. Nie trzeba być wielkim filozofem, aby znaleźć interpretację odpowiednią dla siebie; znaleźć bohatera (bo, de facto, nie można stwierdzić, kto personalnie jest głównym), emocje i zachować w sobie na ciąg dalszy. 

Na zakończenie wracam do ostatniej sceny. Wspaniała manipulacja widzem, szczególnie tym, siedzącym w jednym z pierwszych rzędów. Wcześniej wspomniane krzesła nagle odwracają się w moją stronę i aktorzy siedzą przede mną. Patrzymy sobie głęboko w oczy, widzimy swoje najmniejsze ruchy, reakcje, oddech i aureole. Zamykający się drugi akt polega na luźnej rozmowie już nie tyle bohaterów, co aktorów/bohaterów/ludzi. Nastaje czas jakby załatwienia ostatnich spraw, „dogadania” nieporozumień. Po raz kolejny zatraca się granica między publicznością a sceną, między grą a życiem, fikcja i prawdą. Nie jest się niczego pewnym. Tym bardziej, kiedy Maciej Stuhr zaczyna płakać patrząc na widownię, kiedy kobiety obok zaczynają płakać patrząc na Macieja Stuhra, kiedy Rafałowi Maćkowiakowi zaczynają szklić się oczy, kiedy ja sama zaczynam myśleć, czy wzięłam chusteczki higieniczne. Niespotykana jest owacja na stojąco i oklaski oraz krzyki, jak po bardzo mocnym, energicznym koncercie rockowym. Niespotykany jest uśmiech Warlikowskiego i również jakieś wzruszenie. Istny fenomen, istne olśnienie.



Agnieszka Niewdana
Dziennik Teatralny
17 lipca 2012