Festiwal Szekspirowski szuka nowych tropów

Długo wyczekiwana, głównie przez autorów, relacja z Nurtu głównego tegorocznego, 23. Festiwalu Szekspirowskiego.

Po śmierci Andrzeja Żurowskiego kształt zestawu zagranicznego w Nurcie Głównym Festiwalu Szekspirowskiego zależy wyłącznie od gustów i smaków oraz być może także, jak mawiają złośliwcy, zobowiązań, jednej osoby. Tegoroczne menu zaserwowane przez chefa Jerzego Limona składało się z dwóch wpadek (Ormianie z Yerevan State Theatre z "Romeo i Julią" oraz amatorzy z Wielkiej Brytanii i Chorwacji w "Wujaszku Maroje. Reaktywacji", jednej zbędności (kolejni Chorwaci, tym razem z "Tytusem Andronikusem") i czterech mniej lub bardziej dobranych potraw (włoska i taneczna zarazem "Lady Makbet" formacji imPerfect Dancers, węgiersko-rumuńsko-brytyjski "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją" oraz dwa najlepsze i najwartościowsze: "Rzym" berlińskiego Deutsches Theater oraz rosyjsko-brytyjski. "Rycerz ognistego pieprzu" międzynarodowej kompanii Cheek by Jowl i Moskiewskiego Teatru Puszkina.

W selekcji polskich spektakli uczestniczy wysmakowany znawca teatru Łukasz Drewniak, dlatego talerz polskich dań jest z reguły podstawą biesiady. Nie inaczej było w tym roku: "Kupiec wenecki" [na zdjęciu] z Nowego Teatru w Słupsku w reżyserii Szymona Kaczmarka, "Hamlet" Teatru Polskiego w Poznaniu w reż. Mai Kleczewskiej i "Wieczór trzech króli" lubelskiego Teatru Osterwy w reżyserii Łukasza Kosa stworzyły jeden z najlepszych polskich zestawów ostatnich lat.

Festiwal otworzyła tylkokomedia "Jak wam się podoba" Teatru Wybrzeże w reżyserii Krystyny Jandy, zestaw uzupełnił koncert The Tiger Lillies. Budżet, na który składały się środki samorządowe, centralne i zagraniczne wynosił chyba 1,2 mln złotych, do grona sponsorów powrócił entuzjastycznie witany Lotos, zadając po raz kolejny kłam tezie jakoby spółki skarbu państwa nie chciały wspomagać kultury sygnowanej przez odmienną niż rządząca opcję polityczną.

Skandal, kontrowersja czy niespodzianka?

Tegoroczny zestaw w Konkursie o Złotego Yoricka był równie ciekawy jak trudny w ocenie, a na pewno w wywyższeniu jednego z trzech tytułów. Jak porównać gigantycznego "Hamleta" ze skromnym "Kupcem weneckim"? Jakie przyjąć kryteria? Faworytem był poznański "Hamlet", królował przed Festiwalem jak i na przedwerdyktowej giełdzie. Drugim wyborem był lubelski "Wieczór trzech króli" a właściwie nikt nie typował do laurów słupskiego "Kupca", który ostatecznie zgarnął główną nagrodę głosami Jury w stosunku 2:1 (Dorota Buchwald, Jacek Kopciński / Roman Pawłowski). Skandal, kontrowersja czy niespodzianka? Kontrowersja.

Znaczenie poznańskiego "Hamleta" będzie rosło, to dzieło do co najmniej dwukrotnego oglądu. Trudno jednoznacznie odpowiedzieć, czy niezwykła przestrzeń kościoła św. Jana pomogła spektaklowi, czego dowodem są podzielone zdania po przebiegu.

W propozycji Kleczewskiej i Chotkowskiego najważniejsza jest władza. Może komuś mogło się kiedyś wydawać, że wraz z rozwojem technologicznym poprawiać się będą standardy moralne, ale to bujda - liczy się tylko władza. Największą postacią spektaklu jest Klaudiusz, Hamlet to niegroźny outsider, nosiciel wartości i dylematów najważniejszych dla naszego człowieczeństwa, ale całkowicie bezużytecznych. Czasy się zmieniają, wskrzeszane politycznie pojęcie narodu nie ma szans w przełożeniu na realne życie; nie ma narodów, są społeczeństwa, zbiory ludzi, w których nie jesteśmy już suwerenami, choć niektórzy mawiają inaczej. Zatarł się kod międzypokoleniowy, nie jesteśmy już sami, dlatego Ukraińcy, dlatego Gamlet.

Andrzej Wajda mówił adeptom reżyserii: Jeśli masz pomysł na wielką scenę, warto do niej dokręcić cały film. Takich scen jest kilka. Na pewno wszystkie sekundy z Michałem Kaletą i poruszająca scena intymna Gertrudy (wielka rola Alony Szostak) i Hamleta (Roman Łuckij). Wrył się głęboko w pamięć sceniczny Hawking (Michał Sikorski), przesunęła wyobrażenia o postaci poznańska Ofelia (Teresa Kwiatkowska). No i muza z chórem! Więcej proszę! Częściej!

"Wieczór trzech króli" w wydaniu Teatru im. Juliusza Osterwy w Lublinie to smakowita, niekiedy rozkosznie rozbrajająca komedia o sposobnościach ludzkiej natury do selekcji podświadomej. W dzisiejszej, codziennej egzotyczności poliamoria staje się trendem i wyznacznikiem myślenia o wolności. Zakładnikami są ci, którzy nie mogą oderwać się od przyzwyczajeń i nawyków traktowania płci według atrybutów zewnętrznych oraz przypisanych przez kanony obyczajności. Szekspir drwi sobie z tego, dlatego od lat nam się podoba. Teatr z Lublina był "pewniakiem" do Yoricka, bo klasyczną komedię podał z impetem, z wyczuciem dobrał aktorów do roli, konsekwentnie bawił się konwencją. Całość była nienachalna, z oddechem, z wyczuciem smaczków, w jakie bawił się autor tekstu. Mamy oto w roli Błazna Ninę Skołubę-Urygę, która nie tylko drwi sobie z książąt, ale także staje się ucieleśnieniem siły intelektu i kreatywności. Stonowany spokój aktorki skutecznie rozbijał napęczniałą niedojrzałość intrygantów oraz młodzików. Marta Ledwoń jako Malvolio stworzyła niezapomnianą kreację, budując postać z drobnych gestów, mikroekspresji, akcentując komizm strojem oraz nadobną artykulacją. Urok na scenie roztaczała Edyta Ostojak jako Orsino. "Spektakularna" kruchość nadawała jej słowom dodatkowe walory. Cały zespół wykazał się dojrzałością sceniczną, pokazał kunszt odnajdywania się w sytuacjach qui pro quo.

Teatr ze Słupska w końcu pokazał się mieszczańskiej publiczności w Gdańsku. Ostatecznie - wywołując dyskusje nad werdyktem jury. To bardzo dobrze w sytuacji, gdy emocje w teatrze są w deficycie, bo gorzkie prawdy bywają "ocieplane" i podawane w bezpieczny sposób. Nowy Teatr nie przekroczył żadnej granicy, pokazał po prostu porządny teatr, podany w nowoczesny, estetyzujący sposób. Swoboda sceniczna niemal całego zespołu aktorskiego mogła wydawać się zbyt uproszczona czy mało krzykliwa, niekiedy poddawana w wątpliwość, jednak dla uważnego obserwatora tego teatru Szymon Kaczmarek po prostu stał się mistrzem otwarcia. Brylowała młodzież, Monika Janik (Portia) i Wojciech Marcinkowski (Bassanio), czyli duet sprawdzony już w kilku tytułach. Udało im się rozłożyć na czynniki oczywiste konstrukcje postaci Szekspira, dodając im roznegliżowanej tajemniczości. Ubrani we współczesne kostiumy stali się wizytówką zróżnicowanego intelektualnie i psychicznie społeczeństwa. Dorzeczność prawa i niedorzeczność oczekiwań zostały podkreślone w należny sposób dla tego wielowarstwowego tekstu. Walorów spektaklowi dodawały dynamiczna muzyka Żelisława Żelisławskiego i scenografia Kai Migdałek. Jej kontenery-szkatułki wpisały się w wiele współczesnych, bolesnych skojarzeń, stając się niemal ponadczasowym doprecyzowaniem ograniczeń i wyzwań, przed jakimi musi stawać współczesny człowiek.

Oby spektakularna nagroda, nie tak oczywista podczas wcześniejszych edycji festiwalu, stała się punktem odniesienia dla tego zespołu i niedoszacowanego oraz pomijanego, a nawet na ostatnim miejscu w kraju pod względem budżetu, teatru w mieście trapionym różnymi dolegliwościami.

Po co?

Jerzy Limon poszukuje nowych tropów, by odświeżyć anachroniczną formułę Festiwalu. Od lat podnosi wraz z Krzysztofem Grabowskim rangę SzekspirOffa, w Nurcie Głównym proponuje nowe ścieżki tematyczne. Czasami, jak w zeszłym roku, chyba bardziej z oszczędności niż w świadomości, w tym roku chyba z zamiłowania do archiwaliów? Tak jak obecność "Rycerza ognistego pieprzu" broni się dzięki poziomowi artystycznemu i warsztatowi aktorskiemu, tak już trudno znaleźć uzasadnienie dla szkolno-amatorskiego "Wujaszka Maroje. Reaktywacji". Co dla nas wynika z faktu, że chorwacki tekst powstał w 1551 roku, znaczy na 13 lat przed domniemanymi urodzinami Williama S.? A do tego kuriozalna wręcz, jak na tak prestiżowy festiwal, inscenizacja i gra aktorów. Wrrr.

Jak już jesteśmy przy Chorwatach (przybyli w jakimś pakiecie?) to tylko z kronikarskiego obowiązku wymienimy obecność Teatru Młodych z Zagrzebia z minimalistycznym, akademickim, nic niewnoszącym do czegokolwiek "Tytusem Andronikusem".

Ormianie nie zaskoczyli w żadnej mierze. Młodzieżowy teatr ze sprawnymi aktorami przedstawił historię "po bożemu", nie wchodząc w polemikę ani z Szekspirem, ani ze współczesnością. Można było odnieść wrażenie, że spektakl powstał na potrzeby kończącego się projektu i zobaczyliśmy finał starań. Być może dla młodego widza, jaki zasiadał na widowni podczas festiwalowej prezentacji, ekscytowała uroda i prezencja postaci, jednak nie miało to nic wspólnego z grą aktorską. Muzyka była myląca, bo niemal do końca można było oczekiwać, iż miał to być spektakl muzyczny. Nikt jednak nie zaśpiewał. Irytował również toporny ruch sceniczny i brak nowoczesnych rozwiązań choreograficznych.

Zamykający całą imprezę Rosjanie dostarczyli za to wiele czystej, nieskrępowanej wysiłkiem intelektualnym radości. Potwierdzili, że obok Włochów, są najlepszymi aktorami wśród narodów świata. "Rycerza ognistego pieprzu" aka "Rycerza Korzennego Tłuczka" napisał współczesny Szekspirowi Francis Beaumont (premiera w Londynie w roku 1607), a jego sztuki wystawiał zespół The King's Men, do którego należał Szekspir. Inscenizacja w koprodukcji brytyjsko-rosyjsko-hiszpańskiej osadzona jest jednak w swojskich realiach współczesnej Rosji, a raczej w stereotypowych wyobrażeniach, jakie tkwią w nas dzięki filmom z życia dawnego imperium i nie mają nic wspólnego z dynamicznie zmieniająca się rzeczywistością.

Rozczarowania i niepewności

Wizyta The Tiger Lillies na Festiwalu Szekspirowskim w roku 2015 była wydarzeniem niezapomnianym. Tak samo jak w tym roku był to dwupak - koncert + spektakl, ale wszystko pozostałe było już inne. Spotkanie sceniczne aktorów kopenhaskiego Teatru Republique z triem Martyna Jacquesa zaowocowało synergicznym widowiskiem, w którym wszyscy performerzy byli równoprawnymi uczestnikami. Aktorzy grali, także na instrumentach, latali (dosłownie) i wchodzili w relacje sceniczne z muzykami. Falset Martyna nie tylko ilustrował wydarzenia i stany emocjonalne, muzyka i piosenki w połączeniu z wizualizacjami i kapitalnymi pomysłami scenograficznymi, a nawet bez tego, pełniły po prostu rolę dramaturgiczną, tworzyły jakość przekazu, wzbogacały i ubarwiały sensy. Płyta i spektakl stały się popularne, powstał ciekawy format.

Po sprawdzone rozwiązanie postanowił sięgnąć w szerokiej koprodukcji Aradi Kamaraszínház, węgierski teatr z Rumunii (pozostali koproducenci to: Gyula Várszínházi Aradi Ioan Slavici Klasszikus Színház albo Gyula Castle Theatre i Aradi Ioan Slavici Classical Theatre - nazwy w wersji anglojęzycznej). Tym razem nie po arcydramat, ale jego spin off i dekonstrukcję, "postmodernistyczny dramat", czyli "Rosencrantz i Guildenstern nie żyją". Nad ostateczną wersją dramatu Stopparda pracowało aż trzech dramaturgów, wszak tekst jest zaproszeniem do interpretacji, ale Węgrzy nie silili się zbytnio na poszukiwania. Sprowadzili wszystko do konwencji kabaretowej, sensy stały się zbędne, liczyły się tylko efekty, wrażenia i skojarzenia. Para Klaudiusz i Gertruda? Proszę bardzo - będzie super, jak będzie to ciągnący ją niczym za lejce karzeł. Rosencrantz i Guildenstern nie żyją? No to dawaj ich do trumien a Ofelię też, tylko do odkrytej i szklanej. Nieatrakcyjny pod każdym względem Hamlet? Spoko, czemu nie, Hamletem może być choćby koń, byleby było intrygująco i smacznie, sensu nie trzeba szukać, wystarczy czysta teatralność. Byleby, byleby...

Nie było ani ciekawie, ani zaskakująco. Węgierski spektakl z Rumunii to kabaret artystowsko-grepsiarski. Tanie gesty, biedne przyruchy, zaczadzenie awangardą sprzed półwiecza, co najmniej pięć zakończeń - wszystko żyłowane ponad miarę. Więcej w recenzji tutaj.

"Lady Makbet" ImPerfect Dancers z Włoch to próba wytrzymałościowa dla miłośników Szekspira. Chodzi o przekombinowaną koncepcję, która ma się nijak do oryginału. Poznajemy liryczne okoliczności pobytu w zaświatach, kiedy małżonkowie doświadczają wielokrotnych mąk skalibrowanych według "zasług". Plastyczna strona spektaklu jest zdecydowanie czytelniejsza, w przemyślany sposób prowadzi do finału, wyróżnia światy, dodaje znaczeń. Muzyka dopiero z czasem wydaje się być właściwie lokowana w akcję sceniczną. Próba oddania poprzez taniec głosu Makbetowi i jego żonie doprowadziła do przekonania, że trzeba mieć naprawdę doszacowane i uzasadnione argumenty, aby rozbierać na czynniki pierwsze szaleństwo morderców. Próba wyrafinowanej nadinterpretacji tekstu Szekspira, w oderwaniu od oryginału, spowodowała już na samym początku Festiwalu Szekspirowskiego - ogromne znużenie i powrót bolesnego w skutkach pytania - jak daleko można zawędrować, aby zgubić się kompletnie?

4 sierpnia 2019 roku w Gdyni był dniem szalonym. Do miasta z morza i marzeń przybyły tłumy na "samoloty" (Red Bull Gdynia 2019), parkowanie było zadaniem godnym talentu Indiany Jonesa. Start berlińskiego "Rzymu" przesunięto o kilkanaście minut, ale i tak obejrzało go ca 60% widzów, co w sali Teatru Muzycznego w Gdyni, która liczy 1 070 miejsc, sprawiało dziwne wrażenie - niby tłum, a tyle wolnego.

Ciekawy koncept oparty na trzech dramatach: "Koriolanie", "Juliuszu i Cezarze" oraz "Antoniuszu i Kleopatrze", monumentalizm czasu i miejsca (ponad 3 godziny na Dużej Scenie Muzyka), obrotówka i scalający całość motyw bliźniaków (z daleka nie do rozpoznania różnice między Camillem Jammalem a Benjaminem Lillem) dały w rezultacie poczucie przytłoczenia ogromem okrucieństwa i potwornością władzy. Bo "Rzym" jest głównie o władzy i tyranii igrającej cynicznie z prawem i sprawiedliwością. Ekspresyjność artykulacji nasuwała skojarzenia z Hitlerem, Cezar umierał kilka razy, ale trudno było wejść głębiej w świat przedstawiony, bo taki dziwny był to dzień...

Co dalej z Teatrem i Festiwalem?

Jak co roku najważniejsze są spektakle, jak co roku wraca temat contentu. Co zrobić, by nie było już bolesnych wpadek obniżających poziom najważniejszego festiwalu teatralnego w regionie? Odpowiedź jest najprostsza z możliwych: skoro właściciel Festiwalu zdecydował, że można pokazywać przedstawienia nieszekspirowskie, niech festiwalem zawładnie dobry teatr! Koniec z kiczowatą egzotyką i nieprzemyślanymi wyborami! A może, skoro brakuje środków, skrócić przegląd? Dać więcej polskiego teatru, który zawsze jest mocnym punktem?

Trzymanie się jarmarkowego terminu jest niepodważalne jak niepodległość Mongolii, ale ciągle nie wiadomo, dlaczego jedne teatry niemieckie mogą przyjechać do nas latem, inne nie (Schaubuene). Czy to tylko kwestia siły związków zawodowych? Zmiana terminu otworzyłaby nowe możliwości repertuarowe...

Od czasu otwarcia Teatru Szekspirowskiego Festiwal jest imprezą coraz bardziej celebrycką niż artystyczną. Od dawna nie ma ambicji informowania nas o światowych trendach i odkryciach, dostarcza jedynie lub aż spektakle, co na płytkim rynku teatralnym na Pomorzu i tak jest wartością. Nie ma co rozdzierać szat, bo kultura artystyczna i ściśle powiązana z nią kultura intelektualna nie tylko w Gdańsku są wypierane przez łatwiejsze w odbiorze propozycje; ważniejsze są słupki oglądalności i zasięgi, a "nowa siła krytyczna" (nie mylić z Nową - uśmiech) wchodząca do mediów prezentuje niski poziom ogólny i słabe przygotowanie merytoryczne, ale pisze za to entuzjastyczne recenzje, pardon: relacje, które mniej szanujący intelekt organizatorzy skwapliwie cytują, dodając od siebie kiczowate epitety. Ostatnio pojawiła się u nas moda, by imprezy oceniali sami organizatorzy i uczestnicy. I bardzo dobrze, przynajmniej będzie obiektywnie, wszak kto ma nas ocenić, jak nie my sami? (uśmiech). Dlaczego tak? Bo tutaj jest jak jest, cytując odchodzącego w niebyt polityczny byłego punka (trąci lekko kiczem, ale w głównym przekazie pasuje do jarmarcznej konwencji Festiwalu jak ryba).

Jak na razie profesor Jerzy Limon nie ogłosił decyzji ws. dyrektorowania w swoim własnym, publicznym teatrze. Jeśli podtrzyma decyzję o zakończeniu tego etapu, formalnie współprowadzący będą musieli po 31 sierpnia uruchomić procedurę konkursową. Wtedy, mamy nadzieję, będzie czas na prawdziwą, merytoryczną, otwartą, publiczną dyskusję na temat Szekspirowskiego. Jest jedno, bardzo dobre wyjście z kryzysowej sytuacji, które rozwiąże wiele problemów i przyniesie korzyści wszystkim, ale o tym po 31 sierpnia.



Katarzyna Wysocka, Piotr Wyszomirski
Gazeta Świętojańska online
2 września 2019