Francesco bolesny - opowieść o świętości
"Pomimo poważnej tematyki, spektakl będzie wesoły i lekki" - mówił przed premierą twórca musicalu Francesco - Wojciech Kościelniak. Jak bardzo się wtedy mylił, okazuje się w gdyńskim Teatrze Muzycznym.Francesco to pogodna, miejscami prawdziwie zabawna opowieść o życiu św. Franciszka z Asyżu. Przede wszystkim jest to jednak spektakl trudny i - obok całego uroku i ciepła, jakimi urzeka - nie pozwala na choćby chwilę bez-myślenia. Wybory życiowe i moralne, duchowość, miłość i cierpienie - rozterki, piękno i ból przeplatają się w kalejdoskopie losów Świętego, przy czym cały spektakl cechuje harmonia i konsekwencja: raz obrany kierunek, utrzymany jest do końca przedstawienia, poziom nie spada ani na chwilę trzygodzinnego widowiska. Stałość i oddanie konwencji udziela się bohaterom - nie ma tu rozchwianych, słabych charakterów, tym bardziej wiotkich trzcin poruszanych wiatrem zdarzeń; nawet kiedy emocjonalna Beatrice radykalnie przebudowuje swoją przyszłość, jest to wynikiem jej wierności uczuciu i sobie samej. Twórcy zadbali, by postaci były wyraziste, a przedstawienie nie straciło spójności na rzecz galerii współistniejących, ale niekoniecznie współgrających bohaterów. Aktorzy stworzyli bardzo indywidualne i charakterystyczne kreacje, nie zatracając przy tym idei całości. Bohaterowie musicalu, to mocno zarysowane osobowości o intensywnych konturach i - co ważne! - poza te kontury nie wychodzące, by zdominować pozostałych członków zespołu. Takie podejście owocuje zgodną interakcją postaci przy zachowaniu odrębności i oryginalnego stylu każdej z nich. W pierwszych scenach zachwyca warsztat: jeszcze nie znamy meritum sprawy, nie pochłonął widza jeszcze klimat epoki, więc jest czas na analizę strony technicznej, tekstów pierwszych pieśni, kontemplację dźwięcznego głosu Anny Urbanowskiej w subtelnej solówce. Później nie będzie czasu na detale - uwagę pochłonie brawura scen zbiorowych, głębia treści, postać protagonisty. Franciszka poznajemy w wieku lat kilkunastu, kiedy świat staje przed nim otworem, tańcom i swawolom zdaje się nie być końca, a jedynym frasunkiem młodego dziedzica jest decyzja w sprawie rychłego ożenku i upatrzenie przyszłej żony wśród latorośli najdoskonalszych rodów Asyżu (tu akurat wybór nie pozostawiałby wątpliwości: towarzyszka zabaw, Beatrice, darzy go miłością dawno nie będącą wyrazem samej tylko przyjaźni, a i Franciszek ochoczo spędza czas w jej towarzystwie). Ale ten jest gotów podarować jej jedynie braterskie oddanie, a wszelkie próby zbliżenia udaje mu się skutecznie odwlekać, przez co uchodzi za chłopca nieśmiałego i honorowego. Nie wierzę jednak, że to jedyny powód jego asekuracji: Franciszek od początku zdaje się być zdystansowany względem rówieśników i cichszy od nich, snuje się w trakcie hucznych biesiad - niby radosny, a z troską w obliczu, na wojnie wzorowy żołnierz, ale jakby wbrew sobie... Uniki przed Beatrice stosuje z powodzeniem do czasu, gdy - naciskany przez ojca do małżeństwa - kładzie kres planom swatów, wprost wyznając dziewczynie brak miłości. Jego okrutna prawda nie wynika jednak z chronicznego braku miłości, o nie: tej Franciszek ma pokłady niezmierzone, tyle że dzieli nią po równo wszelkie stworzenie - ludzi, zwierzęta, roślinność. Wszystko bierze za dar Boży i Jego dobrodziejstwo, choćby nawet w powszechnym pojęciu tym nie było. Pochyla się nad samotnymi i chorymi, nie odrzuca go zaraza. Kielich niechęci ojcowskiej przepełnia podarowawszy belę sukna trędowatemu, co wnet rekompensuje własną szatą i wyrzeczeniem rodzinnych majątków. W tym miejscu zaczyna się ciężka droga Franciszka: odtąd musi walczyć o zrozumienie wśród, dotychczas wiernych, towarzyszy, asyska społeczność także zaczyna okazywać wrogość wobec niedawnego dziedzica kupieckiej fortuny, uznając jego decyzję i późniejsze zachowanie za objaw pomieszania zmysłów. Lecz chłopiec, zuchwały w swej radości, wnet zaraża pomysłem życia ściśle według zasad Ewangelii innych młodzieńców miasteczka oraz jedną z panien. Klara, późniejsza święta, staje się duchową siostrą Franciszka, łączy ich miłość czysta i znajdująca przychylność Niebios, zupełnie odmienna od zaborczego uczucia Beatrice. Klara (w tej roli gościnnie Natalia Grosiak) także popada w niełaskę swojej rodziny, schronienie znajdując w odbudowanym przez Franciszka i jego braci zakonnych kościele św. Damiana. Tam ma miejsce jedna z najpiękniejszych scen z jej udziałem: ofiarowanie Klary oraz jej siostry życiu klasztornemu. Na oczach widza (sic!) dopełnia się akt zaślubin - Franciszek i Bernardo dokonują postrzyżyn. Pasmo za pasmem długie włosy dziewcząt spadają na podłogę przy dźwiękach pieśni. Podniosła, symboliczna scena. Unaocznienie ofiary życia sióstr odbywa się w atmosferze spokoju i cichej pewności wyboru. Kontrastuje ona z niedawną przemianą Franciszka: Michał Kocurek, pierwszy raz pojawiając się w prostym stroju plebejskim, który za jego sprawą stanie się zakonnym habitem, daje popis skocznych pląsów i na widownię wprowadza nastrój subtelnej wesołości. Drobna postać w podskokach przemierza scenę, promieniejąc i rozdając szczere uśmiechy wśród wdzięcznych podrygów. Aktor pozwala nam zobaczyć świętego takim, jakiego znamy z legendy. Ta krótka etiuda nie wystarcza jednak do tego, by zapamiętać Franciszka jako najradośniejszego ze świętych. Beztroska jest chwilowa i ulotna, wkrótce ustępuje miejsca frasunkowi, który towarzyszyć będzie Świętemu do końca spektaklu. Dostaniemy jeszcze tylko dwie radosne piosnki - chwalebną, śpiewaną w ogrodzie klarysek, która, nawiasem mówiąc, najlepiej obrazuje termin wiary żywej (chociaż czas pokaże, że to właśnie siostry św. Klary przyjmą surową klauzurę zakonu kontemplacyjnego), oraz hymn Franciszka, wykonany po ujarzmieniu dręczącej melancholii. I gdyby nie ów hymn, gotowi bylibyśmy przeoczyć ten aspekt wiary zakonnika, bowiem wesołość spowita w mgłę niekłamanej pokuty traci swą promienną jaskrawość, kładzie się na niej cień smutku. Franciszek zmaga się ze zwątpieniem współbraci i własnym. Choć to jego zwątpienie wypływa z pokory: nie ma obaw, czy dobrze czyni, oddając się Bogu, zawierzając Mu swoją teraźniejszość, tylko czy nie wyrządza krzywdy bliźnim: rodzicom, zakonnikom, kobietom, które go umiłowały (i które on także kochał na swój sposób). Pali go poczucie winy z nawiedzającej pokusy, dla przeciętnego śmiertelnika mogącej być tylko imaginacją Franciszka, który co prawda, mężnie stawia jej czoła, lecz sam fakt zmagań budzi w nim gorycz i poczucie nieczystości. Najmniejsze wahanie, drobne przewinienie trawi sumienie bohatera niczym grzech śmiertelny. W odpowiedzi umęcza wątłe ciało i aż do otrząśnięcia za sprawą jednego z braci popada w coraz większy marazm. Apogeum smutek osiąga w fenomenalnej scenie Drogi Krzyżowej. Franciszek samotnie, w odległej pustelni przemierza swoje własne czternaście stacji, niczym Chrystus kuszony przez Szatana, z tą tylko różnicą, że do pomocy otrzymał Anioła i jego cenną obronę. Układ strof jest niezmienny: rozpoczyna Franciszek, po nim moce nieziemskie prowadzą dialog, wytaczając działa kontrargumentów. Wszystkiego w refrenie dopełnia chór postaci, wobec których korzy się bohater. On sam tylko stawia pytania, nie polemizuje z żadną ze stron, ku żadnej się nie skłania. Ostateczny rozrachunek pozostawia na koniec, do tego czasu ważne jest jedynie dobro bliźniego, które, zdaje mu się, zaniedbał. Zły jest cierpliwy - do czasu. Początkowo podjudza Franciszka elektryzującym szeptem, robiąc większe wrażenie niż śpiewający swoje kwestie wciąż w tej samej tonacji Anioł. Wkrótce okazuje się ona jednak zbawienna dla uszu słuchacza: uspokaja i koi bębenki nadwerężone demonicznymi strofami Diabła, które - wraz ze zbliżaniem się ostatniej stacji - stają się coraz głośniejsze i bardziej niepokojące. Oblicze posłańca Ciemności wyłania się wreszcie zza maski ułudy, jawi się w pełnej, choć wątpliwej, krasie. Jego jasny odpowiednik natomiast, tak samo nieciekawy jak na początku (mdła postać nie wyklucza uroku i umiejętności wokalnych Agnieszki Kaczor), pozostaje przynajmniej stały, nie poddaje się emocjom ogółu. Ale czy czyni go to bliższym człowiekowi? Realizacja Drogi Krzyżowej zasługuje na najszczersze pochwały: Franciszek zawieszony w klatce ponad sceną niczym w próżni, między niebem, piekłem a ziemią - do końca nie wiemy, dokąd trafi, zapominamy o średniowiecznej historii, przeżywając wraz z nim rozterki, z zapartym tchem czekamy finału. A rozwiązanie sceny jest już emocjonalnie wyważone, burza tonów wygasa, ponownie nastaje cisza; twórcy nie pierwszy raz udowadniają, że są mistrzami końca wątku. Mocną stroną musicalu są sceny grupowe: zrealizowane z rozmachem i prawdziwie porywające, szczególnie te wzniosłe, kiedy dźwięk narasta, a pięści aktorów zaciskają w geście buntu bądź zwycięstwa. Oblicza ściągnięte, miny groźne, sylwetka wyprostowana lub wijąca się w szalonym tańcu: najbardziej uwodzą fragmenty pełne gniewu i buty, jak opętańcze pląsy trędowatych czy wojenna wyprawa asyżan. Sceny zbiorowe przykuwają wzrok i z innego powodu: każdy z aktorów gra z przejęciem, nic to, że jest częścią większej całości, masy, która, przez tę indywidualność właśnie, nie wydaje się szara. Płonący wzrok i zacięte usta klęczących żołnierzy, skupione miny zakonnic zasłuchanych w opowieść Beatrice - te, na pozór, błahostki nie pozostawiają miejsca na błędy, nie stają się swoistym mini-wysypiskiem przedstawienia: w szczelnej tamie profesjonalizmu nie powstaje kompromitująca szpara, która potrafi pogrążyć nawet udane spektakle. A tutaj szczęśliwie (może to niefortunne słowo w tym kontekście) trędowaty nie zdrowieje cudownie na skraju sceny, a siostry do końca kwestii z jednakim nabożnym skupieniem przędą...Wszak diabeł tkwi w szczegółach. Utrzymana w jasnych barwach scenografia oddaje koloryt słonecznej Italii, pomimo że to wieki średnie. Przepych i bogactwo rekwizytów odwodzą myśli od ascetycznego stereotypu epoki, jednak większe elementy zachowują uniwersalizm i prostotę formy, są praktyczne, łatwo je wymienić, schować, przekształcić. Niemal w każdym elemencie postarano się zachować wierność jego źródłu, a to z pewnością nastręczało pewnych trudności w przypadku historii sprzed prawie ośmiuset lat - kroniki z lukami, nieścisłe relacje. Na tyle, na ile to było możliwe, oddano realia Włoch czasów Franciszka. Kolejny detal (ponowne brawa za szczegóły!), jaki jest przykładem takiego podejścia, to habit zakonny: wieść niesie, że Święty, raz przybrawszy szatę, nie porzucił tej pierwszej po kres swoich dni, cerując i łatając suknię, poddającą się upływowi czasu. I tego dopatrzyli twórcy widowiska: z biegiem minut szata duchownego zapełnia się wstawkami obcej tkaniny, czyniąc wizerunek brata coraz uboższym. Zbiega się to z fizyczną degradacją Franciszka, znacznym nadwątleniem już wcześniej nietęgiego zdrowia. Ostatecznie w wieku niewiele ponad czterdziestu lat bohater ma physis schorowanego starca, naznaczony stygmatami wymaga opieki współbraci i sióstr zgromadzenia Klary (oraz jej samej). Aczkolwiek publiczności nie dosięga przygnębienie, gdyż spektakl bynajmniej nie jest ponury! Jest zwiewny, ale i pełen namaszczenia, nasycony, wręcz esencjonalny. Mobilizuje umysł i zmysły, stawia pytania, zmusza do zadania swoich. Poraża głębią przekazu w prostocie słów. Takie pokazanie Świętego zbliża go do współczesnych tak samo, jak legenda o jego umiłowaniu każdego z dzieł Bożych. Jego walka z samym sobą, z pokusami i słabością, wahania i rozterki uczłowieczają Franciszka nawet bardziej niż powyższe, trafiają do wyobraźni i wrażliwości widza. Franciszek, jakiego dotąd nie znał jest piękny: żywy, myślący, wątpiący. Wielka w tym zasługa młodego aktora. Kocurek tak samo wiarygodnie wypada jako radosny braciszek, jak i pełen melancholii nastolatek, a później zakonnik. Francesco to studium człowieka poddanego próbie. Próbą jest całe jego życie - najpierw sprzeniewierzenie się ojcu, trwanie w dobrowolnym ubóstwie, wybory moralne. Raz podjęta decyzja nie jest gwarantem spokoju ducha. O ile z perspektywy czasu wydaje się współczesnym, że droga Świętego przebiegała w harmonii i niczym niezachwianej pewności, o tyle po przeniesieniu bezpośrednio do XIII-wiecznej Umbrii tracimy to przekonanie, także w nas pojawia się zwątpienie w dotychczasowe postrzeganie rzeczy - jak się dotychczas zdawało - oczywistych. Wojciech Kościelniak przedstawia świętego Franciszka, który boleje nad swoją słabością, defektami człowieczeństwa, i to nie tylko po metamorfozie, lecz także, może nawet wbrew zamysłom twórcy, przed nią, stwarzając tym samym wrażenie, że przemiana bohatera jest tak naprawdę zwieńczeniem wędrówki i odnalezieniem siebie. Odtąd wyrusza Franciszek w zupełnie nową podróż, pełną niewiadomych i wątpliwości, a widz idzie razem z nim. Zagląda w głąb siebie, pyta, myśli... Zgrabne libretto Romana Kołakowskiego sprzyja temu i inspiruje, średniowieczny klimat dopełnia całości. Czy trzeba być katolikiem, aby zrozumieć Francesco? Niekoniecznie. Na pewno natomiast trzeba mieć w sobie pragnienie Absolutu i oddanie Idei, a im większa radość będzie im towarzyszyć, tym łatwiej będzie pokonać przeciwności i zrobić krok. Mały krok ku świętości. Teatr Muzyczny w Gdyni "Francesco" libretto: Roman Kołakowski muzyka i aranżacja: Piotr Dziubek reżyseria: Wojciech Kościelniak kierownictwo muzyczne: Dariusz Różankiewicz scenografia: Grzegorz Policiński kostiumy: Katarzyna Adamczyk choreografia: Janusz Skubaczkowski i Beata Owczarek przygotowanie wokalne: Agnieszka Szydłowska asystent reżysera: Paweł Bernaciak asystent scenografa: Renata Godlewska Obsada: Francesco - Łukasz Dziedzic, Michał Kocurek, Klara -Natalia Grosiak, Dorota Białkowska, Beatrice - Małgorzata Regent, Anna Urbanowska, Marta Proskień, Pika, matka Francesco - Grażyna Drejska, Ojciec - Andrzej Śledź, Ortolana - Ewa Gierlińska, Pacyfika - Renia Gosławska, Agnieszka - Magdalena Smuk Premiera: 29 września 2007r.
Bernadeta Sobczyńska
Dziennik Teatralny Trójmiasto
4 stycznia 2008