Fredro jak Szekspir

Czy można mieć co najmniej trzy różne pomysły na wystawienie jednego tekstu i wszystkie zrealizować? Można. Czy da się zrobić trzy różne realizacje tego samego tekstu, z której każda będzie co najmniej tak samo dobra jak poprzednia? Da się. Teatr Bakałarz pokazuje to przy trzecim już (a podobno były cztery) wystawieniu „Zemsty" Aleksandra Fredry. Reżyser Paweł Budziński w każdej kolejnej „Zemście" przechodzi sam siebie, cały czas zaskakując widza.

Mająca niedawno premierę najnowsza adaptacja „Zemsty" w wykonaniu Bakałarza to spektakl ciężkiego kalibru. Niezwykle dużo jest w nim mroku, a atmosfera jest wyjątkowo gęsta. Obsada jest w części nowa, nastąpiły też zamiany ról – Mieszka Syca tym razem zobaczymy w roli Rejenta Milczka. Nie ma tu nudy, a wizja kolejny raz wyewoluowała i została rozbudowana. Nowe elementy pokazują spektrum nowych talentów i możliwości młodych twórców. Kolejny raz wyruszamy do bezwzględnego świata, rodem z „Ojca Chrzestnego" Maria Puzo i kolejny raz będziemy zbierać szczękę z podłogi.

Po premierze, w krótkiej rozmowie Bartłomiej Wiktor, grający Papkina, powiedział „Chcieliśmy odrzeć to z elementów komediowych, ale zawsze jakieś teksty wybrzmiewają komediowo". I dokładnie to widzimy na scenie: tekst został przez Budzińskiego niemal totalnie zdekonstruowany w formie, interpretacyjnie komedia jest gdzieś na szarym końcu. Rozmowy są prowadzone symultanicznie. Dialogi są krótkie, ale cały sens jest podważony przez teksty, które padają z drugiej strony. Dzieje się tak, ponieważ po jednej stronie sceny mamy jedną parę bohaterów, po drugiej kolejną – światło (które w tym spektaklu jest zupełnie niezwykłe!) oświetla raz jedną, raz drugą parę. Pierwsze zdanie kolejnego dialogu wydaje się być puentą tego po drugiej stronie muru i otwiera nowe sensy.

Powiem przewrotnie: my się na tym spektaklu nie mamy bawić – mamy się bać. Już od pierwszych minut, kiedy Podstolina (zjawiskowa Lidka Baściuk) w krwiście czerwonej sukni wychodzi na scenę i przejmująco śpiewa „Miłość w Portofino". Potem wszystko kręci się wokół tego motywu, a widz jest jednocześnie oczarowany, przeżywając przy tym chwile grozy. Widać wyraźnie, że reżyser jest fanem „Ojca Chrzestnego", ale dzięki temu niemal niewinny tekst Fredry nabiera szekspirowskiego rozmachu i zupełnie innego znaczenia.

Ważną i wartą podkreślenia rzeczą jest tutaj muzyka na żywo: skrzypka i gitarzystę widzimy od początku, po lewej stronie sceny. Gitarzysta to jednocześnie Dyndalski (Marcin Dąbrowski), który scenę pisania listu pod dyktando Cześnika (niesamowity Mateusz Wiskulski) zainicjuje... na gitarze! Scena spotkania Podstoliny z Wacławem (świetny Jakub Wierzejski) też rozwiązana jest w niebanalny sposób, ponieważ zobaczymy w ich wykonaniu tango, które powie nam o ich relacji więcej niż słowa. Scenografia (Iwona Wojtyczka) jest tu najbardziej ascetyczna ze wszystkich „Zemst" Bakałarza, jakie widziałam: podłogę pokrywa czarno-biała szachownica, na środku stoi piękne krzesło, a obok niego na niewielkim, okrągłym stole, przykrytym czerwonym materiałem stoi wielki kieliszek. Picie z niego będzie jedną z teatralnych iluzji, jakie zobaczymy: delikatnie zaznaczone, ale czytelne.

Stroje postaci też są nienaganne: nowiutkie garnitury, pięknie dobrane suknie. Świat gangsterskiego przepychu, manipulacji, zbrodni, a w tym wszystkim niewinna Klara (urocza Kinga Sobieszczańska). Można odnieść wrażenie, że dziewczyna nie ma do końca świadomości, co dzieje się wokół niej. Przepełnia ją miłość do Wacława, co tym razem okaże się zgubnym uczuciem. Wacław za to jest w tej interpretacji wyjątkowym... niegodziwcem. Jego ojciec, Rejent, większość czasu jest faktycznie milczący, zatopiony w lekturze „Zemsty" (nomen omen) lub przygotowujący swoją indywidualną zemstę na Cześniku przy użyciu biednego robotnika.

Spektakl jest długi, rozbudowany. Mimo tego śledzimy kolejne sceny z niegasnącym zainteresowaniem, zachwytem. Co jakiś czas przemknie nam przez twarz uśmiech, z rzadka się roześmiejemy. Ten świat wcale nie był piękny, wcale nie jest. Poprzednie bakałarzowe (znane mi) „Zemsty" były śmieszne – pierwsza wręcz prześmiewcza, królowała tam wyśmienita zabawa. Druga – już zaczynało robić się psychodelicznie (Jakub Wierzejski jako Rejent Milczek grał kogoś na wzór Doktora Jekylla). Teraz trzecia – mało się śmiejemy, jesteśmy w szoku. Uśmiech wyraża podziw, bo najnowsza „Zemsta" Budzińskiego otwiera głowę. Na koniec zbieramy szczękę z podłogi, zastygamy w zachwycie – prowadzona spokojnie narracja pod koniec rozpędza się nieco, żeby w końcówce wywrócić wszystko do góry nogami. Leżące pokotem ciała układają się w inicjały „AF". Fredro jakby wstał z grobu byłby w takim samym szoku jak wszyscy – że z jego „Zemsty" można zrobić gangsterskiego Szekspira, po którym pełna sala oklaskuje aktorów i twórców na stojąco.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
16 lutego 2019
Spektakle
Zemsta