Fryzjer ogolony
Spektakl Łukasza Czuja według "Przygody fryzjera damskiego" w chorzowskim Teatrze Rozrywki jest pierwszą polską próbą scenicznej adaptacji prozy Mendozy. Niestety, kompletnie pozbawioną błysku i humoru oryginału.Pewien podejrzany typek dopiero co wypuszczony z psychiatryka otwiera zakład fryzjerski. Wkrótce zjawia się tam kobieta jego życia: długonoga i piękna Ivet Parda-lot, wciągając fryzjera w tyleż niebezpieczną ile idiotyczną intrygę kryminalną. Tak zaczyna się powieść Eduardo Mendozy, katalońska "Ferdydurke", brawurowa satyra polityczno-obyczajowo-kryminalna, w której Barcelona przypomina groteskową wielkomiejską dżunglę wstrząsaną paroksyzmami obłędu i korupcji. Zakręcona składnia, niewiarygodne asocjacje i bon moty autora przemieniają lekturę w orgię śmiechu. Jednak chorzowskie przedstawienie oglądałem z zaciśniętymi ze złości szczękami. Bo ani to o beznadziejnej, urojonej miłości, ani o narastającym szaleństwie świata i bohatera. Czuj chciał pewnie przeczytać "Przygodę" przez pryzmat smutku jakiegoś prowincjonalnego Pana Nikt, który nie może sobie poradzić z tym, co się roi w jego biednej głowie. Fryzjera z Chorzowa rzeczywistość boli i wyklucza, tymczasem u Mendozy - napędza, pobudza bohatera do cho-robliwej aktywności. Rytm adaptacji nie bije więc rytmem książki. A skoro surrealną, rozgrywającą się w opętańczym, farsowym tempie historię opowiada się onirycznie, ospale i wolno, to nic dobrego z tego nie może wyjść. Reżyser niepotrzebnie skupił się na śledztwie fryzjera. A i tak gubimy się w imionach, motywach, sytuacjach. Na Boga, toż to Mendoza, a nie Agatha Christie! Czuj nie znalazł też sposobu na zaistnienie języka Mendozy na scenie. Logoreje Fryzjera i jego antagonistów, zamiast uruchamiać aktorów, kneblują ich. Teatr powinien nadążyć za fryzjerem, którego gadanina jest czasem szybsza niż rozwój intrygi. To przecież czaruś i fanfaron, któremu styg-mat paranoi tylko pomaga w funkcjonowaniu w realu. A chorzowski fryzjer ma wszelkie cechy depresyjnego nudziarza. Artur Święs gra na granicy aktorskiej autokom-promitacji. Żadnej, nawet śladowej, vis comica! W powieściowym fryzjerze zakochujemy się natychmiast, podbija nas swoją dezynwolturą dziecka-detektywa. TaM ktoś musi być na scenie jak tornado, a Święs gra co najwyżej wibrator zgubiony w krzakach nad rzeką. Pastwię się nad aktorem, bo dawno nie widziałem roli stojącej tak bardzo w poprzek koncepcji oryginału. A jeśli nie ma bohatera "Przygody", to po prostu nie ma sensu jej inscenizować. Nie jest to także opowieść o mieście, bo u Czuja nie ma Barcelony. W absolutnie niefunkcjonalnej scenografii biega tłumek źle ubranych chórzystów, ni to kurew, ni kibiców. Spektakl nie ma jednej określonej stylistyki, rażą niekonsekwencje w montażu scen, koszmarne światła, kostiumowe bezguście. Przeszkadzają aktorskie niedostatki chorzowskiego zespołu: grający czarnoskórego szofera wypastowany na licu Jarosław Czarnecki nie widział Murzyna nawet w telewizji. Na szczęście strzępy spektaklu ratują trzy panie: Anna Sroka (fałszywa Ivet), Róża Miczko jako Purines i Elżbieta Okupska w brawurowej roli prezydenta Barcelony, skorumpowanego kurdupla-idioty, który potrafi przemawiać na każdy temat. Sroka gra konsekwentnie temat femme fatale, szykownie wygląda, intryguje każdym swoim pojawieniem się na scenie. Miczko z lekkością kpi ze stereotypu wesołej nierządnicy. Trudno przyczepić się też do muzyki Jacka Łągwy, pastiszowej i przebojowej. Nie bardzo wierzę w naprawianie spektakli po premierze, ale pokazywanie "Przygody" w obecnym kształcie to antyreklama prozy Mendozy. W Chorzowie nie mają innego wyjścia. Trzeba czym prędzej zagnać zespół i reżysera jeszcze raz do roboty. Teatr Rozrywki w Chorzowie, "Przygody fryzjera damskiego", reżyseria: Łukasz Czuj, scenografia: Michał Urban, muzyka: pisze Jacek Łągwa, teksty songów: Michał Chludziński Premiera: 16 maja 2008 r.
Łukasz Drewniak
Dziennik nr 125
31 maja 2008