Futurystyczna matnia

Wodór to najlżejszy i najprostszy pierwiastek chemiczny. Atom wodoru zbudowany jest z jednego protonu i krążącego dookoła niego jednego elektronu. Jest łatwopalny, jednak potrzebuje iskry, żeby się zapalić. Tyle teorii. Jako, że nie dane mi było posłuchać Ewy Demarczyk na żywo, znać jej, choć mieszkałam w Krakowie – pozostaje dla mnie ulotną legendą. Wielką postacią, której mit genialności łamie spektakl „Kruchość wodoru. Demarczyk" w reż. Katarzyny Chlebny Teatru Nowego Proxima w Krakowie.

Na scenie widzimy podłogę z czarnych kafli. Z lewej strony podwyższenie z delikatnym zjazdem. Na środku sceny widać nowoczesną konstrukcję z metalowych rur, z łóżkiem nieco przypominającym ginekologiczny fotel. Po lewej stronie widoczna jest także szpitalna szafka. Na ścianach widać czarną folię, która tworzy również imitację kafelek, podzielonych za pomocą taśmy na regularne kwadraty. Wydaje się, że znajdujemy się w jakimś niepokojącym gabinecie/ miejscu dziwnego eksperymentu/ sali zakładu psychiatrycznego? Scenografia (autorstwa Łukasza Błażejewskiego) nabiera malarskości i piękna pod wpływem kolorowych świateł, które decydują o nastroju (reżyseria świateł – Wojciech Kiwacz).

W tej dziwnej przestrzeni widzimy tylko dwie postaci, które umownie nazwę Czarnym Aniołem (Piotr Sieklucki) oraz Białym Aniołem (Katarzyna Chlebny). Już na początku to nazewnictwo tworzy pewien paradoks, ponieważ to Ewę Demarczyk nazywano Czarnym Aniołem. Tutaj kobieta jest ubrana w jasny, dopasowany strój, przypominający bardziej baletnicę – jej twarz jest pobielona, włosy również polakierowane na biało i w ten sposób pozostające nieruchomo blisko głowy (charakteryzacja: Artur Świetny). Mężczyzna ubrany jest w czarny, elegancki strój. Kostiumy autorstwa również Łukasza Błażejewskiego dodają obydwu postaciom tajemniczości, a jednocześnie idealnie wpisują się w tę nieoczywistą przestrzeń.

Spektakl jest bardzo trudny w odbiorze. Skoro w tytule mamy Ewę Demarczyk, sugerowałoby to, że będzie to jakaś forma opowieści o legendzie polskiej piosenki. Właściwie... jest. Jednak zostajemy przez twórców zabrani do futurystycznej matni. Postać mężczyzny jest oprawcą: kimś, kto wcale nie motywuje, ale wręcz na każdym kroku chce zdyskredytować kobietę. Wydaje się, że doskonale zna jej życiorys. Kobieta prowadzi z nim nieustanną walkę. Ma w sobie siłę, jej głos czysto niesie się po sali, kiedy zaczyna śpiewać. Obserwujemy ścieranie się Czarnego i Białego Anioła i nie wiemy, czy dzieje się to naprawdę, a może w czyjejś głowie? Może to impresja na temat stanu psychicznego urodzonej w Krakowie artystki, która z powodzeniem występowała nie tylko w Piwnicy Pod Baranami, ale i na całym świecie, a nagle zniknęła?

Klimat „Kruchości wodoru" przypomina niepokój, jaki towarzyszył „Oczyszczonym" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Tinker (Mariusz Bonawszewski) z „Oczyszczonych" był lekarzem, którego praktyki były jednak makabryczne. Mężczyzna ze spektaklu Katarzyny Chlebny także jest kimś w rodzaju lekarza/ pielęgniarza. W obydwu spektaklach akcja rozgrywa się w zimnej, surowej przestrzeni o szpitalnym charakterze. Ważne są gry świateł, które oswajają przestrzeń i stanowią też o swego rodzaju wizualnym paradoksie: mamy przed oczami niezwykle barwną katastrofę.

Spektakl Katarzyny Chlebny można także odnieść do historii, przedstawionej w filmie „Archiwum" w reż. Gavina Rothery'ego. Głównym bohaterem jest tam naukowiec, który próbuje stworzyć robota, będącego niemal wierną kopią jego zmarłej żony. W krakowskim widowisku można odnieść wrażenie, że efekt ma być podobny, jednak inwazyjność i agresja mężczyzny nie pomagają w dojściu do siebie postaci kobiecej, a tym bardziej do powrotu do „żywych" – tych, którzy prawdopodobnie są za zamkniętymi drzwiami tego pomieszczenia.

Teatr Nowy Proxima słynie od dłuższego czasu z widowiskowych biografii artystów (warto wspomnieć choćby genialną „Korę. Boską" w reż. Katarzyny Chlebny czy „Alfabet rocka. Ozzy Osbourne i jego jebacadło" w reż. Piotra Siekluckiego). Nie są to jednak klasyczne spektakle biograficzne, ale swego rodzaju karykatury, które w dosyć dowolny sposób interpretują życie wybranych osób – życiorysy są jedynie inspiracją do scenicznych wizji. Podobnie jest w „Kruchości wodoru. Demarczyk": mamy ją i krążący wokół niej cień (jak proton i elektron w budowie pierwiastka). Mamy tu być może maltretowanie samej siebie we własnym umyśle. Próbę tworzenia człowieka, która właściwie nie może się udać. Oglądamy niezwykłe, precyzyjne, czyste aktorstwo – bez niepotrzebnych gestów, zbędnych słów. Wyciemnienia niemal po każdej scenie kieruje je nas trochę w stronę klisz pamięci: zniekształconych przez czas.

To koszmar, z którego nie można się obudzić. Błędne koło umysłu w futurystycznej przestrzeni, z którą najlepiej skonfrontować się i ocenić ją samemu.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Zielona Góra
1 marca 2023