Gdy Żydzi z getta budzą się do życia na warszawskiej scenie

Żydzi wychodzący z piwnic w miejscu niegdysiejszego warszawskiego getta to postaci ze spektaklu Noc żywych Żydów, wystawianego w polskiej stolicy. Nie wszystkim spodobał się makabryczny humor przedstawienia, ale należy widzieć w nim element przenikliwej samokrytyki Polaków wobec przeszłości.

W Izraelu wspólna inscenizacja Teatru Cameri i Habimy opowiada o tytułowej "naszej klasie", w której dziesięcioro polskich i żydowskich dzieci spędza, żyjąc i umierając, niemal 100 lat, łącznie z okupacją Polski przez Rosję i Niemcy podczas drugiej wojny światowej, zagładą Żydów z rąk Niemców i czynnym udziałem Polaków - nie wszystkich, oczywiście, lecz nie tak znowu nielicznych - w mordzie dokonanym na Żydach, w tym na kolegach z klasy. Sztukę tę, wystawianą z powodzeniem nie tylko w Izraelu i w Polsce, ale na całym świecie, stworzył polski dramatopisarz, Tadeusz Słobodzianek, który w rozmowie z "Haaretz", w odpowiedzi na pytanie o to, co skłoniło jego - Polaka - do napisania dramatu ukazującego bardzo bolesną prawdę o stosunku Polaków do Żydów w czasie Holokaustu, wyjaśniał: "Trzeba przede wszystkim zaakceptować prawdę, to, co się wydarzyło".

Słobodzianek jest dyrektorem Teatru Dramatycznego w Warszawie, mieszczącego się w Pałacu Kultury (monstrualnej budowli z czasów sowieckich w centrum Warszawy). Jego teatr, uważany za profitenta szczególnego mecenatu prezydenta miasta, jest organizatorem Warszawskich Spotkań Teatralnych, przedstawiających stołecznej publiczności to, co najlepsze w polskim teatrze. Imprezę tę, organizowaną w tym roku po raz 34. z rzędu, otworzyła najnowsza premiera Teatru Dramatycznego, "Noc żywych Żydów" - adaptacja powieści pod tym samym tytułem napisanej przez Igora Ostachowicza i nominowanej w ubiegłym roku do najbardziej poważanej nagrody literackiej w Polsce.

W centrum akcji powieści stoi bohater, który nie ma imienia (tak też nazywa się w utworze: Bezimienny), rezydujący w mieszkaniu położonym na terenie żydowskiego getta w Warszawie. Jest to człowiek wykształcony, który woli utrzymywać się z glazurnictwa, by być sobie panem i nie płacić podatków (gardzi każdym, kto żyje na koszt innych podatników). Opiekuje się swoją dziewczyną, nazywaną Chudą - anorektyczką, weganką, uprawiającą jogę - która słyszy szmery dobiegające z piwnicy - są to głosy Żydów, egzystujących nadal w piwnicach i tunelach pod terenem, który był niegdyś żydowskim gettem.

Tytuł powieści i spektaklu to aluzja do "Nocy żywych trupów", a wśród recenzentów powieści zdarzały się głosy dużego niezadowolenia z porównania Żydów z warszawskiego getta - lub wspomnienia o nich - do zombie. Ale owo porównanie jest całkowicie zamierzone przez autora powieści i twórców przedstawienia, a spojrzenie na wydarzenia utrzymane jest w stylistyce groteskowego horroru w rodzaju "Maus" Arta Spiegelmana - komiksu ukazującego Niemców jako koty, Żydów jako myszy, a Polaków jako świnie - czy "Bękartów wojny" Quentina Tarantino.

Bohater Bezimienny - w powieści i w spektaklu - spotyka polskiego dziadka antysemitę, który opowiada makabryczne dowcipy o Holokauście (nie każdego one śmieszą; mnie akurat tak, ale nie zacytuję ich tutaj); spotyka też seksowną wnuczkę dziadka i oczywiście Żydów wychodzących z gettowych piwnic pamięci i dobijających się do drzwi. Wychodzą stamtąd - i wkraczają na scenę - między innymi: ojciec mówiący w jidysz (z nieprzekonującym akcentem - jeśli wolno mi, osobie niemówiącej w jidysz, być krytycznym); córka, Rachela, która się nie uśmiecha (i dlatego została w piwnicy i nie dano jej wejść do raju), i Dawid, któremu brakuje połowy twarzy, a w miarę rozwoju akcji traci rękę, jak prawdziwy zombie. Pragną oni przede wszystkim usłyszeć współczesną muzykę rozrywkową. Dawid na przykład bardzo chce usłyszeć Michaela Jacksona.

Bezimienny i jego dziewczyna, Chuda, zabierają Żydów, którzy wyszli z piwnicy, do Arkadii. Aby zrozumieć ten makabryczny humor, trzeba wiedzieć - a ja nie wiedziałem dopóki mi nie wyjaśniono - że Arkadia to ogromne i wspaniałe centrum handlowe w Warszawie, uznawane za symbol dekadenckiego konsumpcjonizmu. Opowiadano mi, że wycieczki młodzieży z Izraela przyjeżdżające na Marsz Żywych ochoczo odwiedzają Arkadię. Na własne uszy słyszałem w sali jadalnej wielkiego hotelu, w którym się zatrzymałem, jak opiekunowie tych grup wycieczkowych jednym tchem mówili o planie podróży na Majdanek i o cenach butów sportowych w sklepach w Arkadii. Holokaust Holokaustem, ale życie płynie dalej.

I rzeczywiście, Bezimienny zabiera Rachelę i Dawida na zakupy w Arkadii, a Rachela, która nosiła się na czarno, wraca stamtąd w minispódniczce i bluzce odsłaniającej ramiona, z nowym imieniem - Rejczel - i prawie się uśmiecha. Natomiast Dawid - teraz Dejwid - który gubi i odzyskuje swoją rękę w Arkadii, znajduje płyty i nagrania wideo Michaela Jacksona, co pozwala jemu i Rejczel wykonać słynny moonwalk Jacksona przy dźwiękach oryginalnej muzyki.

Tymczasem w Arkadii roi się od band polskich neonazistów o ogolonych głowach, którzy nienawidzą Żydów i homoseksualistów, a szybko sami okazują się zakamuflowanymi homoseksualistami. Przedstawienie kończy się nadejściem nowego Hitlera, przywódcy neonazistów, swego rodzaju karykatury, który to śpiewa po niemiecku parodię nazistowskiej piosenki bojowej, nawołującej do spalenia tęczowej flagi gejowskiej.

Jak mogliście się zorientować, powieść - a za nią i spektakl - sporządzono jako złożoną miksturę motywów z kultury popularnej, groteskowej, makabrycznej lub - jeśli wolicie - postmodernistycznej, ażeby poruszyć bolesne i dotkliwe tematy z życia dzisiejszej Polski, w tym: pamięć o życiu zgładzonych Żydów i kompleks winy (niebezpodstawny, delikatnie mówiąc) u dzisiejszych przyzwoitych Polaków, z jednoczesnym odniesieniem do polskich nastrojów, które nie różnią się zbytnio od nastrojów w innych częściach świata, wliczając w to apatię połączoną z pragnieniem bycia nieobecnym, które pozwalają rosnąć w siłę mrocznym nurtom rasizmu i nienawiści wobec innego.

Wszystko to było w powieści, która ostatecznie zdobyła bardzo duże uznanie. Spektakl natomiast cieszył się ogromnym zainteresowaniem jeszcze przed premierą (a w tym przypadku premiera była rzeczywiście pierwszym publicznym przedstawieniem, bo próby przeciągnęły się ponad plan), bowiem autor powieści, Ostachowicz, jest doradcą i bliskim przyjacielem polskiego premiera, Donalda Tuska, który to przyszedł na przedstawienie i siedział przez cały czas jego trwania (około trzech godzin) obok autora, a nawet bił brawo. Wizyta premiera w teatrze wzbudziła zainteresowanie także dlatego, że on i członkowie jego rządu - w odróżnieniu od swych poprzedników - rzadko pojawiają się na imprezach kulturalnych.

Adaptacji powieści dokonał aktor i reżyser, Marek Kalita (który wyreżyserował ostatnio także Ichśa Fiszera Hanocha Levina); zagrał on w spektaklu główną rolę i zainscenizował go wraz z Aleksandrą Popławską. Scena jest pudłem o metalowych ścianach, których drzwi - otwierane i z trzaskiem zamykane - wydają przerażające dźwięki. W tradycji polskiego teatru, na przykład u Krzysztofa Warlikowskiego, oświetlenie i wizualizacje stale pracują, tak samo dekoracja muzyczna, obejmująca hity współczesnej kultury popularnej, a także głosy z przeszłości polskiej kultury. Z zabawnych elementów zaznaczyłem sobie też na przykład dzwonek w telefonie komórkowym jednego z neonazistów, odzywający się melodią hymnu polskiego.

Jako widz będący stroną zainteresowaną - będący zarówno profesjonalnym widzem teatralnym, izraelskim Żydem, jak również Polakiem, jeśli idzie o rozumienie języka i kultury, ale niezaangażowanym głęboko emocjonalnie w życie Polski i jej dzisiejsze problemy - uznaję przedstawienie za ciekawe, tak od strony poruszanych tematów, jak i stylu, w którym bez obaw łączy się rzeczy zazwyczaj nie idące w parze: horror i śmiech, Holokaust i żart. A pod tym teatralnym zgiełkiem usłyszałem też sformułowania, które wprawiły mnie w zdumienie. Na przykład gdy Bezimienny (o ile pamiętam) pyta Rachelę, dlaczego nadal mieszkają w piwnicach pod domami wzniesionymi na terenie getta, ta odpowiada (już pod postacią Rejczel): "Różnie. Pod Warszawą zostali tylko ci, z którymi coś jest nie tak. Najwięcej jest tych w szoku. Nie potrafią się pozbierać, niektórzy obrażeni na Boga. Różnie. Niektórzy boją się, że wszystko zrozumieją. Albo jeszcze gorzej - że będą musieli wybaczyć. Są i tacy, co pracowali w policji w Sonderkomando. Mój ojciec to co innego. Twardziel, zero szoku. Był w powstaniu żydowskim, potem w polskim. Wszyscy go szanują. Został dla mnie. Nie chce mnie tu zostawić samej. A teraz wszyscy są pobudzeni, nikt nie chce spokojnie leżeć w piachu."

Według mnie ta replika uzasadnia cały spektakl, bo Rachela rozumie - jak mi się wydaje - coś bardzo głębokiego z życia polskich Żydów. I generalnie rzecz biorąc, przedstawienie - w swych zaletach i wadach (łącznie z uzewnętrznianym i podkreślanym doświadczeniem homoseksualnym) - wyglądało mi na ciąg dalszy procesu prawdziwego, głębokiego i przenikliwego rachunku sumienia polskiej inteligencji w związku z przeszłością i, co ważniejsze, ze współczesnością. I wydaje mi się, że widz teatralny, który nie jest uprzedzony i zamknięty, będzie musiał podczas tego przedstawienia zrobić własny rachunek sumienia.

W jednej ze scen pod koniec spektaklu znad sceny opuszczają się długie czerwone flagi, takie jak te, które powiewały na nazistowskich pochodach. Kiedy już miałem powiedzieć sobie, że to symbolika łatwa i sztampowa, zobaczyłem, że na środku flagi powiewa głowa Myszki Miki. Później, na popremierowym przyjęciu, usłyszałem od scenografki, że był to dodatek (bardzo udany i znaczący, moim zdaniem) wprowadzony do przedstawienia rankiem w dniu premiery.

Zanim zabrałem się do pisania tego tekstu, przeczytałem w "Gazecie Wyborczej", jednej z najważniejszych polskich gazet, ostrą krytykę przedstawienia, nie szczędzącą też słów wątpliwości wobec powieści, a zwłaszcza wobec tego, że reprezentantem głosu Żydów jest oderwany od rzeczywistości i obojętny inteligent, przedstawiający polską klasę średnią w niepochlebnym świetle. Prócz tego recenzent kpił z quasi-rozrywkowej formy spektaklu, widząc w niej "żenadę i kiepski wodewil". Nawet jeśli dostrzegłem defekty przedstawienia, jego rozwlekłość i łatwe rozwiązania (między innymi podkreślanie elementu homoseksualnego, który jest niemal obowiązkowy w polskich przedstawieniach, o ile się orientuję), to jednak było to moim zdaniem doświadczenie ważne i budzące podziw, także ze względu na gotowość dalszego zmagania się z nierozwiązanymi dotąd kwestiami doświadczenia historycznego i aktualnego - kwestiami być może nierozwiązywalnymi.

Spektakl kończy się projekcją filmu, w którym Bezimienny z metalową rurą w ręku biegnie ulicami pośród tłumu, by bronić Polski przed nowym, karykaturalnym i groteskowym Hitlerem. Moim zdaniem chciano w ten sposób powiedzieć, że nawet przyzwoici ludzie o trzeźwym umyśle mogą dać się porwać rasizmowi, nacjonalizmowi i przemocy - są do tego zdolni w obliczu prawdziwego zagrożenia, ale zwłaszcza zagrożenia wyimaginowanego i podniecanego przez zniekształcone przekonania społeczne; jest to lekcja tak dla Polaków, jak dla Izraelczyków.

Myślę, że spektakl przejdzie zmiany zanim powróci na scenę w końcu kwietnia. Ja w międzyczasie zamierzam przeczytać powieść z nadzieją, że pisarz zdoła wyszeptać polskiemu premierowi właściwe rady. I będę rozmyślał nad tym, kiedy izraelski premier zdobędzie doradców, którzy są zaangażowanymi pisarzami, niebojącymi się stawiać czoła złożonym, bolesnym tematom.



Michael Handelzalts
Haaretz Newspaper
25 kwietnia 2014