Gdyby Edith Piaf spotkała Johna Barrymore'a

Dwie wielkie osobowości, dwa niezwykłe życiorysy pełne tajemnic i intrygujących zwrotów, dwie wybitne aktorskie kreacje na deskach Teatru im. Juliusza Osterwy – oto bilans piątego i szóstego dnia tegorocznych Gorzowskich Spotkań Teatralnych.

13 listopada b.r. gorzowska publiczność obejrzała musical „Piaf", opowiadający o losach jednej z najbardziej barwnych i charyzmatycznych śpiewaczek w historii nie tylko Francji, ale całej Europy. Wyreżyserowany przez Jana Szurmieja spektakl, oparty na sztuce angielskiej dramatopisarki, Pam Gems, spotkał się z dużym uznaniem publiczności. Zachwyt wzbudziła przede wszystkim odtwórczyni głównej roli – Anna Haba, która przez cały czas trwania przedstawienia (pełne 3 godziny!) ani na chwilę nie opuściła sceny. Perfekcyjna i niewiarygodnie skoncentrowana aktorka doskonale wcieliła się w Edith Piaf, oddając kolejne przemiany bohaterki i akcentując złożoność jej osobowości. Jednego dnia towarzyska i roześmiana, rozładowująca napięcie poprzez opowiadanie pikantnych dowcipów, innego – kapryśna i introwertyczna, raz odważna i pewna siebie, raz zagubiona, zakompleksiona i stremowana – taka była Piaf i tak odmalowała ją Haba, która na scenie dosłownie zamieniła się w pieśniarkę. Transformację tę ułatwiły aktorce jej wyjątkowe wokalne umiejętności. Podczas całego przedstawienia Haba wykonała na żywo aż dziewięć piosenek z repertuaru Piaf, doskonale radząc sobie z trudnymi zmianami tonacji i dykcyjnymi zawijasami wynikającymi z przetłumaczenia piosenek na język polski. Jej zaangażowanie, praca nad rolą i niezaprzeczalny talent, stawia ją niemal na równi z aktorkami broadwayowskich musicali, których grę miałam niedawno okazję podziwiać na żywo, i sprawia, że oglądając spektakl ma się ochotę zakrzyknąć: Edith Piaf żyje!

Pozostali aktorzy zielonogórskiego teatru również udźwignęli ciężar przydzielonych im ról. W pamięć zapada stworzona przez Annę Chabowską kreacja Toine – prostytutki, przyjaciółki Piaf oraz Ernest Nita, który, wcielając się w Marcela, wymierzał bokserskie ciosy z taką samą wiarygodnością, z jaką oddawał zauroczenie wybranką swego serca. Mimo niewątpliwych wysiłków, stanowili oni jednak wyłącznie tło dla Haby, która skradła całe przedstawienie.

Na uznanie zasługuje ascetyczna scenografia Wojciecha Jankowiaka, nieprzysłaniająca prezentowanych wydarzeń, a jednocześnie – zarysowująca najważniejsze elementy otoczenia i ich związek ze światem przeżyć wewnętrznych postaci (wielokrotnie pojawia się tu np. toaletka, podkreślająca kompleksy Piaf, która spędzała długie godziny na oglądaniu się w lustrze i popadała w coraz większą frustrację). Niezrozumiała jest natomiast w moim odczuciu decyzja Marty Hubki (kostiumograf), by ubrać Habę w jedną prostą czarną sukienkę, w której aktorka występuje przez cały czas trwania spektaklu, niezależnie od zmian statusu swojej bohaterki. Ten zabieg odrealnia nieco prezentowaną historię i może być dla widza irytujący w kontekście częstych zmian kostiumów pozostałych postaci, bo Piaf jawi się przez to jako jedyna zawieszona w czasie postać.

Chciałabym natomiast pochwalić pomysł Szurmieja polegający na wykorzystaniu polskich przekładów piosenek Piaf autorstwa Andrzeja Ozgi. Słuchając wyśpiewywanych przez Habę utworów, które zwykle słyszy się wszędzie w oryginale, można z łatwością przenieść się wyobraźnią na gwarne paryskie ulice pachnące pieczonymi kasztanami, rojące się od żebraków, cyrkowych akrobatów oraz sprzedawców baloników i cukrowej waty. Śpiewana na bis piosenka o parze kochanków rozdzielonych przez pędzący tłum, wywołuje zaś u widzów prawdziwe wzruszenie.

Następnego dnia, poruszona historią Piaf, publiczność Gorzowskich Spotkań Teatralnych miała okazję zapoznać się – z nie tak popularnym, nieutrwalonym w świadomości przeciętnego odbiorcy, lecz równie fascynującym – życiorysem Johna Barrymore'a. W spektaklu wyreżyserowanym przez Krzysztofa Jasińskiego zderzyły się dwie wybitne aktorskie osobowości – John Barrymore i wcielający się w niego Jerzy Trela, którego niebywałe sceniczne obycie i wypływająca z niego naturalność pozwoliły stworzyć wrażenie, że oto znudzony teatralną próbą, znad szklanki Jacka Danielsa snuje on opowieść o sobie samym.

„Wielki John Barrymore" to – złożona z serii chaotycznie opowiadanych anegdotek – historia życia Cudownego Dziecka Hollywood, które zaprzepaściło swój talent, rzucając się w wir niebezpiecznych romansów, hazardu i alkoholu. Owo poruszające studium jednostki, ujęte w formę retrospektywy, ukazuje człowieka wyniszczonego życiem, wygnanego z raju, do jakiego dano mu tylko chwilowy dostęp (na co wskazuje ustawiony w centralnej części sceny kosz jabłek – nędzna pozostałość po Arkadii), doszczętnie spalonego przez pasję, która kazała mu zatracać się w kolejnych odgrywanych przez siebie rolach – zarówno w teatrze, jak i w życiu. Kiedy widzowie „poznają" Barrymore'a jest on już tylko starym zgorzkniałym alkoholikiem cierpiącym na zaniki pamięci. Bierze udział w próbie do spektaklu o Ryszardzie III, podczas której przypomina sobie rozmaite drobne historie z czasów, kiedy był jeszcze młodym przystojnym hulaką. Siedząc na królewskim tronie w starej żelaznej zbroi, cytuje monologi z szekspirowskiego dramatu i przeplata je z opowieściami o papudze, którą nauczył przeklinać oraz o tym, jak ozdobna donica z pokoju pewnej damy posłużyła mu za pisuar. Doprowadza tym do szału reżysera spektaklu (w tej roli Aleksander Fabisiak), pragnącego zobaczyć w aktorze dawnego wspaniałego Barrymore'a – twórcę niezapomnianych kreacji Hamleta, Don Juana czy Sherlocka Holmesa. Niestety, ubranemu w za dużą koronę Barrymore'owi bliżej jest do błazna niż do Ryszarda III.

Pełna sarkazmu i gorzkiego śmiechu przez łzy historia wielkiego aktora, przytłoczonego przez własny talent oraz namiętności zbudowała ciekawy dialog z zaprezentowanym dzień wcześniej przedstawieniem o Edith Piaf, którą również spaliła pasja i nieumiejętność oddzielenia prawdziwego życia od scenicznej kreacji. Owo niezwykłe połączenie sprawiło, że zaczęłam się zastanawiać: co by było gdyby Edith Piaf spotkała Johna Barrymore'a? Czy jeden nadwrażliwy artysta delikatny niczym żywa, pozbawiona osłony tkanka mógłby wzmocnić i uratować drugiego? A może przeciwnie – wznieciłby w nim jeszcze większy ogień, doprowadzając tylko do szybszego upadku i zatracenia? Na te pytania nigdy nie uzyskamy już odpowiedzi. Sama wizja takiego spotkania dwóch kruchych i delikatnych osób, które przeżywały każdy kolejny dzień tylko dzięki ukrywaniu prawdziwej twarzy pod maską siły i charyzmy, wydaje się jednak niezwykle kusząca.



Agnieszka Moroz
Dziennik Teatralny Szczecin
17 listopada 2014